Kobiety stojące w cieniu mężczyzn na świeczniku

Danuta Wałęsa i Lidia Niedźwiedzka-Owsiak - obydwie brały czynny udział w tworzeniu historii. Pierwsza, jako żona Lecha Wałęsy dawała mu wsparcie i sprawiała, że nie zaprzątał sobie głowy przyziemnymi sprawami, druga wspólnie z mężem Jurkiem Owsiakiem od ponad dwudziestu lat gra dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy zapewniając jej stabilne funkcjonowanie.

Siła, która stoi za tronem

O Lidii Niedźwiedzkiej-Owsiak mówi się, że jest siłą, która stoi za tronem. Ona sama wyjaśnia, że siła jest w nich, w tym co robią wspólnie z Jurkiem Owsiakiem, nie ma jednego, bez drugiego. Dlaczego więc, skoro od ćwierć wieku pracują razem w jednej fundacji zarządzającej Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy o “Dzidzi”, jak jest zwana przez najbliższych, tak niewiele wiadomo? To jest świadoma decyzja dyrektor medycznej fundacji WOŚP. Występy publiczne i przed kamerami bardzo ją stresują, nie chce także wpuszczać do swojego życia dziennikarzy. Po wyjściu z pracy lubi zamknąć drzwi mieszkania, włączyć muzykę i odciąć się od świata, nie zagląda także do Internetu.

Taka postawa jest też z pewnego punktu widzenia formą ochrony - najwięcej ciosów i słów krytyki spada na bardziej medialnego Jerzego Owsiaka, nie na nierozpoznawalną Lidię Niedźwiedzką-Owsiak.
Żona Jurka Owsiaka nie od razu dołączyła do fundacji. Po kilku latach przyglądania się funkcjonowaniu współtworzonego przez męża WOŚP, uznała, że organizacji przydałoby się zapanowanie nad chaosem i żywiołem - potrzebny jest ktoś, kto wszystko uporządkuje, nada temu ramy. Poczuła, że przyda się w fundacji i przysłuży się jej funkcjonowaniu. W przeciwieństwie do rozbieganego Owsiaka, który chce robić wiele rzeczy naraz oraz może sprawiać wrażenie spontanicznego i niepoukładanego, Lidia Niedźwiedzka-Owsiak w pracy jest systematyczna i konsekwentna. Mąż podkreśla jeszcze jedną jej cechę, o której ona sama nie wspomina. Mowa o empatii. Niedźwiedzka-Owsiak przejmuje się ludźmi i ich sprawami, czyta od nich listy, pochyla się nad ich historiami i prośbami. Dlatego zdecydowali, że zaangażowanie pani Lidii nie będzie jedynie doraźne, gasząc pożary i wypełniając luki w potrzebach, ale systemowe - rozwiązując złożone problemy. Czego widzimy efekty, skoro lekarze twierdzą, że bez WOŚP nie byłoby polskiej neonatologii.

O Lidii Niedźwiedzkiej-Owsiak mówi się, że jest siłą napędową fundacji. Sama pani Owsiak podkreśla, że wszystkie decyzje zawsze są podejmowane wspólnie, chociaż śmieje się, że z biegiem lat coraz bardziej broni swoich racji, protestuje, walczy. Z kolei jej zdaniem Jerzy Owsiak na starość stał się bardziej dyplomatyczny, wyważony i zachowawczy.

Jak przyznaje w wywiadach, praca dla WOŚP jest sensem jej życia, realizuje się w niej, może podejmować istotne i potrzebne działania na rzecz drugiego człowieka. Ważne jest dla niej także zaufanie, jakim, wrzucając pieniądze do puszek, obdarzają WOŚP Polacy. Pani Lidia jest tym samym równoważną partnerką pozostającą w cieniu męża na własne życzenie.

„Jak mi poszło?” „Na trzy z plusem”

Dla wielu kobiet wzorem do naśladowania może być Danuta Wałęsa. Była Pierwsza Dama przez wiele lat pozostawała w cieniu męża, ale z niego wyszła i zdecydowała się zabrać głos, w czym pomogło jej napisanie książki „Marzenia i tajemnice”.

Danuta Wałęsa nie miała łatwego życia. Mówi o sobie, że zawsze była twarda, mocno stąpała po ziemi, nie rozczulała się w trudnych sytuacjach. Młodsza od męża o sześć lat, uważała go za mądrzejszego od siebie. Jak wspomina, Lech Wałęsa wychowany był w patriarchacie absolutnym, z którym w ogóle nie dało się polemizować. Danuta Wałęsa urodziła ośmioro dzieci w latach osiemdziesiątych, w czasie strajków, kiedy jej mąż stał się nagle kluczową postacią wśród robotników i obiektem zainteresowania władzy.

Danuta Wałęsa, fot.: Mateusz Skwareczek, Agencja Gazeta


W ich niewielkim mieszkaniu ciągle kłębił się tłum obcych ludzi: robotników, działaczy, dziennikarzy. To nie były normalne warunki dla kobiety w połogu z gromadką dzieci przy boku. Jak przyznaje po latach, Lech Wałęsa poświęcił rodzinę dla polityki, a ona siebie dla rodziny. Przez całe swoje życie stała murem za mężem, dawała mu wsparcie, niewiele oczekując i równie mało dostając w zamian. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Danuta Wałęsa powiedziała: „Od 1980 roku nigdy nie rozmawialiśmy o swoich pragnieniach. Powoli przyzwyczajałam się do bycia samej”. Co gorsza, mąż bywał w stosunku do niej krytyczny. Kiedy zapytała, jak poradziła sobie w czasie odbierania pokojowej nagrody Nobla, odparł, że „na trzy z plusem”.

Dla Danuty Wałęsy wyzwalający był jednak rok 2011, kiedy ukazały się jej wspomnienia “Marzenia i tajemnice”, w której szczerze przedstawiła widzianą ze swojej strony historię rodziny.

Zawalczyła o swoją niezależność, usłyszeliśmy jej głos, wyraźnie wyraziła swoje zdanie. Ta książka stała się inspiracją dla wielu kobiet z jej pokolenia. Mówi o tym sama Danuta Wałęsa bazując na informacjach uzyskanych podczas spotkań z czytelniczkami. Po lekturze coś się w nich przebudzało, zmieniało, nagle odkrywały, że po 30 latach małżeństwa mają dość bycia podległymi, ciągłego zaspokajania potrzeb innych kosztem własnych.

Lechowi Wałęsie ciężko było zaakceptować sukces książki i emancypację żony. ”Nadal się z moim zdaniem nie liczy” - mówi gorzko w wywiadach Danuta Wałęsa. Ale sama Danuta wyszła z cienia, z postaci niewidocznej i zależnej, stała się autonomiczną. Ma czas dla siebie, koleżanek, na przyjemności i wyjazdy. Jakby po latach życia dla innych, wreszcie żyła dla siebie.

Królowe ludzkich serc, damy polskiej literatury

Przez jednych nagradzane: Nike, Paszportami Polityki, międzynarodową Booker International Prize, a przede wszystkim Noblem, przez innych krytykowane i oceniane jako “pisarki romansideł dla kucht”. W jakiejkolwiek by się szufladce nie znalazły, polskie literatki odnoszą sukcesy - uznanie i miliony sprzedanych egzemplarzy.

Chociaż jak wynika z raportu czytelnictwa Biblioteki Narodowej, ponad 20 milionów Polaków nie wzięło w 2015 roku ani jednej książki do ręki (to tendencja wzrostowa), ich książki wciąż znajdują się na listach bestsellerów, przyczyniając się tym samym do promocji czytania. Jeśli więc lektura chociaż jednego kryminału Katarzyny Bondy, wywoła chęć sięgnięcia po kolejne jej powieści, a później wskrzesi zainteresowanie kolejnymi autorami to chwała jej! I im, bo polskie pisarki są czytane, doceniane i świetnie się sprzedają.

Szczyt uznania

Na świecie najbardziej znaną pisarką z Polski jest niewątpliwie Olga Tokarczuk, która, zanim została prozatorką, pracowała jako psycholożka. Jej doskonała passa pisarska trwa od 1996 roku, kiedy ukazała się powieść “Prawiek i inne czasy”. Ta książka zdobyła uznanie krytyków, ale pokochali ją także czytelnicy - doceniając nagrodą publiczności Nike. Tokarczuk jako jedyna pisarka nagrodę publiczności otrzymała jeszcze cztery razy, a jury Nike przyznało jej dwa razy. Tokarczuk zauważyli także krytycy poza Polską. W 2018 roku otrzymała w Londynie międzynarodową nagrodę The Man Booker International Prize za powieść „Bieguni” wydaną w 2008 roku. Tokarczuk znajduje się w grupie pisarek docenianych przez krytyków za wysmakowaną prozę i kunsztownie prowadzoną narrację. W 2019 roku otrzymała literacką nagrodę Nobla za "narracyjną wyobraźnię, która wraz z encyklopedyczną pasją reprezentuje przekraczanie granic, jako formę życia".

Najlepsze debiuty

W tej samej grupie pisarek docenianych przez krytyków znalazła się Joanna Bator. Zanim zaczęła pisać, Bator przez dziewięć lat była pracownikiem naukowym PAN, gdzie prowadziła badania jako adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Później wykładała w Polsko-Japońskiej Wyższej Szkole Technik Komputerowych. „Japoński wachlarz” powstał podczas dwuletniego pobytu naukowego na stypendium w Japonii właśnie. Na swoim koncie Bator ma również nominację do Nagrody Literackiej Nike za książki „Piaskowa góra” oraz „Chmurdalia”. Bator jest laureatką nagrody im. Beaty Pawlak, przyznawanej za książki z dziedziny antropologii, za „Japoński wachlarz". Bator w świecie literatury pojawiła się nagle, ale natychmiast znalazła niszę i oddanych czytelników. W literaturze Joanny Bator uderza opis polskich realiów, sięganie do wspólnych przeżyć i wspomnień, pokazywanie niewyretuszowanej rzeczywistości.
W 2019 roku jej powieść „Ciemno, prawie noc” doczekała się ekranizacji. W filmie wyreżyserowanym przez Borysa Lankosza zagrali m.in. Magdalena Cielecka i Marcin Dorociński. Bator mówi w wywiadach, że chce, żeby jej książki były czytane i kochane, a jej samej pozwalały na spokojne życie. Na tym - jak zapewnia pisarka - zależy jej bardziej niż na uznaniu krytyków. Jak mówi, jest tak egocentrycznie skupiona na swoim świecie twórczym, że ani pozytywna, ani negatywna krytyka nie ma na nią wielkiego wpływu.

Joanna Bator, fot. Michał Walczak, Agencja Gazeta


Największą eksperymentatorką i cudownym dzieckiem polskiej literatury na zawsze już chyba pozostanie Dorota Masłowska. Jej przygoda z pisarstwem zaczęła się od wygranej w konkursie „Dzienniki Polek” zorganizowanym w 2000 roku przez miesięcznik „Twój Styl”. Cokolwiek Masłowska tworzy - czy jest to powieść, dramat czy teledysk kręcony pod pseudonimem Mister D - zaskakuje. Jej „Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną” określa się mianem „powieści dresiarskiej”. Choć Masłowska napisała ją mając zaledwie dziewiętnaście lat, to książka natychmiast stała się prawdziwą sensacją i sprzedażowym hitem. Debiut Masłowskiej przetłumaczono na siedem języków, została także przeniesiona na ekran przez Xawerego Żuławskiego. Napisany przez nią dramat z 2006 roku „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" został wystawiony w TR Warszawa (w reżyserii Przemysława Wojcieszka). Na deski Teatru Studio trafiła także „Jak zostałam wiedźmą" (wyreżyserowana przez Agnieszkę Glińską). Masłowska czujnie obserwuje, wsłuchuje się w język otoczenia, a później w oryginalny sposób bawi się nim. Czasami można odnieść wrażenie, że jest jak Madonna literatury, żeby się nie nudzić, sama na nowo siebie wymyśla.

Dorota Masłowska, fot. Jakub Włodek, Agencja Gazeta


Dwie królowe Katarzyny

Na przeciwnym biegunie są dwie Katarzyny - Bonda i Grochola. Tę pierwszą nazywa się królową polskiego kryminału, o drugiej mówi się, że od lat siedzi na tronie królowej polskiej literatury kobiecej. Katarzynę Grocholę najbardziej ucieszyło, gdy kilka lat temu Biblioteka Narodowa ogłosiła, że najpopularniejsi autorzy w Polsce to: Mickiewicz, Sienkiewicz oraz. Grochola.

Zanim Grochola zaczęła pisać była: salową, pomocnicą cukiernika, dyrektorką składu celnego, konsultantką w biurze matrymonialnym, redaktorką odpowiadającą na listy czytelniczek w „Poradniku Domowym” i „Jestem” oraz „właścicielką spółki, która zbankrutowała” (jej własne słowa) i autorką wywiadów. Równolegle Grochola pisała do szuflady. W pewnym momencie stwierdziła, że zaryzykuje i napisze książkę, bo co gorszego, oprócz potencjalnej kompromitacji, może ją spotkać?
Porażka się jej nie przydarzyła, wprost przeciwnie - Grochola osiągnęła spektakularny sukces - sprzedała zawrotną (jak na rynek wydawniczy nie tylko polski, ale i europejski) liczbę - pięciu milionów egzemplarzy książek (20 wydanych pozycji na koncie), które dodatkowo zekranizowano. Jest popularna i rozpoznawalna. A ostatnią powieścią „Zranić marionetkę” stara się wyjść poza ramy powieści obyczajowych, które sama swoim książkom i pisarstwu nadała i. napisała kryminał. Nagrody, które trafiają w ręce Grocholi, nie pochodzą od jury składającego się z krytyków, ale są dowodami uznania jej popularności (dwie nagrody „As Empiku” oraz Nagroda Księgarzy).

Katarzyna Grochola, fot. Jakub Włodek, Agencja Gazeta


1 mln 400 tysięcy? Więcej

Sukces wydawniczy jest także udziałem Katarzyny Bondy. Bondę od innych pisarek odróżnia niezwykłe zaangażowanie w promowanie swoich powieści. Dla niej postawienie ostatniej kropki w tekście to nie koniec pracy, a początek. Bonda jest niezwykle pracowita - zapewnia, że pisania można się nauczyć, że to praca, która wymaga systematyczności, a nie weny. Jak przyznaje, pisania i budowania opowieści się uczyła – w ciągu pięciu lat od debiutu w 2007 roku była na kilku kursach kreatywnego pisania w Polsce i w Wielkiej Brytanii, skończyła szkołę scenariuszową. W pracy pisarki pomogło jej wieloletnie doświadczenie dziennikarskie. Przeżyciem, które pchnęło ją ostatecznie w stronę literatury, był wypadek samochodowy, w którym spowodowała nieumyślnie śmierć pieszego. Po tym wydarzeniu chodziła na terapię i choć jeszcze chwilę pracowała w mediach, ale psychicznie była już gdzieś indziej – w literaturze kryminalnej.
Ona – podobnie jak Grochola, także zdobyła uznanie rynku – debiut („Sprawa Niny Frank”) doceniono nominacją do Nagrody Wielkiego Kalibru oraz wyróżniono „Debiutem roku” (przez Wydawnictwo Media Express), zaś „Okularnik” był „Bestsellerem Empiku”.
Na przykładzie Bondy warto pokusić się o wzmiankę o sukcesie finansowym. Jak podaje Biblioteka Analiz w swoich wyliczeniach za 2015 r., Katarzyna Bonda sprzedała 105 tys. egzemplarzy powieści „Okularnik”, 90 tys. „Pochłaniacza” i 75 tys. „Tylko martwi nie kłamią”. Z kolei w rankingu najlepiej zarabiających polskich pisarzy „Polska Bez Cenzury” Katarzyna Bonda znalazła się na drugim miejscu. Twórcy rankingu wyliczyli, że Bonda zarobiła na pisaniu 1,46 mln zł. Na temat zarobków Bondy krąży zresztą pewna anegdota – czy prawdziwa, trudno stwierdzić. Ponoć zapytana, czy to prawda, że ma na koncie 1 mln 400 tysięcy zł, miała się uśmiechnąć i powiedzieć tylko jedno słowo: „więcej”.

Katarzyna Bonda, fot. Małgorzata Kujawka, Agencja Gazeta


Wszystkie wymienione pisarki zostały nimi z wyboru, czy trafniej – pisarskiej potrzeby – po innych doświadczeniach i na różnych etapach życia. Wszystkim udaje się żyć z pisania i wydawać książki na własnych zasadach – jak Olga Tokarczuk, która „Księgi Jakubowe” pisała sześć lat, czy Joanna Bator, która między kolejnymi powieściami miewa kilkuletnie przerwy. Jedne trzymają się stylu i gatunku, inne lubią eksperymenty z formą i treścią. Co jednak ważne są czytane, a ich sukces to dowód, że każda droga jest dobra, aby dojść do celu. Bo co złego może się stać, jeśli spróbujemy własnych sił w literaturze, czy innej dziedzinie? Zła recenzja, krytyczne opinie? Przykłady wspominanych wyżej pań pokazują, że jeśli nie zaryzykujemy, nie spotka nas ani klęska, ani... sukces.

Mówią rzeczy dla wielu niewygodne i zabierają głos w imieniu tych, którzy głosu nie mają

Kinga Rusin i Joanna Krupa to chyba dwie najbardziej znane, zaangażowane w walkę o ekologię słynne kobiety w Polsce. Obie walczą z przemysłem futrzarskim, ale łączy je jeszcze jedno - oddają się sprawie bez reszty.


Wzrost świadomości

Dziennikarka Kinga Rusin wcale nie udaje, że na początku nie była świadomą konsumentką, osobą żyjącą zgodnie z zasadami ekologii. Na 21. urodziny dostała od ojca w prezencie futro z norek. Wydawało jej się wtedy piękne, lekkie, modne. Po latach, kiedy dowiedziała się, jak pozyskuje się skóry na futra, w jakich warunkach hodowane są zwierzęta futerkowe, przeszła na drugą stronę barykady. Od tego czasu zapewnia, że nie założy już nigdy futra, bo powstają one dla ludzkiej próżności. Jak odpiera zarzut, że nie powinna także nosić skórzanych butów i toreb? Rusin argumentuje, że galanteria skórzana pochodzi ze skór, które są odpadami z produkcji mięsa, pozwalają więc zabite zwierzę wykorzystać w 100 procentach (z szacunku dla jego śmierci tak powinno się robić). Podkreśla, że torebki z ekoskóry, to skaj, plastik, który rozkłada się w środowisku nawet 500 lat.

Kinga Rusin, fot.: Wojciech Nekanda-Trepka, Agencja Gazeta


Zagorzałą przeciwniczką futer jest także modelka i prezenterka Joanna Krupa. Wystąpiła w kampanii społecznej amerykańskiej organizacji PETA (People for the Ethical Treatment of Animals). Podobno Krupa jest zresztą drugą po Pameli Anderson gwiazdą, zdjęcia z którą mają największy wpływ na odbiorców i oddźwięk społeczny. Krupa protestowała także pod butikiem z ubraniami sióstr Kardashian, które używają w swoich kolekcjach naturalnych futer.

Kinga Rusin przyznaje w wywiadach, że droga do ekologii zajęła jej trochę czasu, nie wszystko było dla niej oczywiste. Ciemną stronę hodowli zwierząt odkrył przed nią kilkanaście lat temu Michał Piróg. Dziennikarka kręciła wtedy odcinki do programu “You Can Dance” i spędzała dużo czasu z choreografem. To on pokazał jej filmy z ubojni, z ferm zwierząt hodowlanych i futerkowych, z rzeźni. To odmieniło jej życie, ale na ostateczny krok, czyli zrezygnowanie z jedzenia mięsa potrzebowała więcej czasu. Sama zresztą przekonuje, że na początku - dla dobra planety - wystarczy jedzenie mięsa po prostu ograniczyć.

Sercu Joannie Krupy najbliższe są niechciane psy i adopcje zwierząt ze schronisk. Od lat namawia do przygarniania psów ze schroniska zamiast ich kupowania. Sama ma pięć psów, wszystkie pochodzą z adopcji. Kilka z nich jest już leciwych, ale są z modelką od szczeniaka i gwiazda traktuje je jak dzieci. Skalę zaangażowania i oddania Krupy pupilom najlepiej oddaje historia jednej z jej suczek. Nieżyjący już piesek był bardzo chory, miał raka. Krupa woziła pupila do onkologa i na akupunkturę. Kiedy Joanna przyjeżdża do Polski odwiedza schroniska i wspiera je - była w kieleckich Dyminach czy na warszawskim Paluchu, miała w stacji TVN swój program poświęcony adopcjom. Krupa uważa zresztą, że psy w polskich schroniskach mają lepiej niż w USA. W Stanach Zjednoczonych bowiem co roku kilka milionów bezpańskich zwierząt jest po prostu usypianych - i nie ma znaczenia, czy są młode, czy stare.

Joanna Krupa, fot.: Shutterstock


Mocne słowa

Zarówno Rusin, jak i Krupa nie boją się bronić swoich poglądów i głośno wyrażać opinii. Rusin buntuje się przeciwko temu, co dzieje się lasach państwowych - wycince drzew, odstrzałowi zwierząt. Pisała protesty, kiedy zagrożona była Dolina Rospudy i Puszcza Karpacka, w której zagrożone były miejsca lęgowe sóweczek i wiekowe drzewa.
Krupa także nie szczędzi krytyki - za noszenie naturalnych futer dostało się modelce Anji Rubik, aktorkom Annie Musze i Weronice Rosati. Z kolei za oddanie psów do schroniska posłance Joannie Scheuring-Wielgus.
Kinga Rusin nie tylko krytykuje, wdaje się w facebookowe polemiki, ale także intensywnie edukuje. Dziennikarka dzięki eksperckiej wiedzy dostarczanej przez organizacje typu Greenpeace czy WWF Polska jest świetnie przygotowana merytorycznie. Ma zawsze kontrargumenty poparte wiedzą z badań i raportów. Podając je otwiera nam oczy na wiele spraw.

Wydaje się wam, że jesteśmy zielony płucami Europy? Wprost przeciwnie - oburza się Rusin - zaledwie 1,1 procent powierzchni Polski to parki narodowe z lasami bogatymi w różne gatunki drzew. W Polsce 58 procent drzew stanowi sosna, którą sadzi się i ścina, sadzi i ścina, traktują wyłącznie hodowlano. Dzięki twarzy i głosowi Rusin - trudne i nieciekawe analityczne zestawienia stają się bardziej ludzkie i przystępne.

Rusin mówi o sobie, że jest działaczką, która broni swoich poglądów. Chciałaby żyć w myśl filozofii zero waste, ale na razie robi tyle, ile jest w zasięgu jej możliwości. Namawia do robienia małych kroków: zakręcania wody podczas mycia zębów, picia kranówki, wyjmowania ładowarek z kontaktów, segregowania śmieci.

Kto obserwuje profil Joanny Krupy na Instagramie ten wie, że jej publikacje na Instastory dotyczą głównie historii maltretowanych zwierząt, informacji o psach do adopcji i drastycznych przypadków maltretowania ich.

W przypadku Rusin i Krupy widać, że ich zaangażowanie jest autentyczne. Nie jest to firmowanie twarzą jednej akcji, ale codzienne konsekwentne stawianie się lepszym, odpowiedzialnym za otoczenie, dawanie przykładu do naśladowania i dzielenie się wiedzą.

Na stereotypy i szowinizm najlepiej działają wzorowe przygotowanie i merytoryczne argumenty

Jak wspomina Izabela Zawisza, doktor nauk biologicznych w dyscyplinie biofizyka, pewnego dnia zaczęła zastanawiać się nad problemem alergii na metale. I nagle pojawił się pomysł, który po wielu badaniach i testach ostatecznie doprowadził jej zespół badawczy do wynalezienia chitathione. Po wielu przejściach ten biopolimer znalazł się w kremie ochronnym pomagającym przy alergii na nikiel.


Metal jest wszędzie, a szkodzi wielu
Statystyki są bezlitosne. Na nikiel jest w Polsce uczulone 17% populacji kobiet i 3% mężczyzn, a alergię kontaktową na metale ma nawet 40% społeczeństwa. Większość osób może być w ogóle niezdiagnozowanych prawidłowo i leczyć się objawowo na inne choroby. Alergia na metale może być bowiem mylona z atopowym zapaleniem skóry, a średni czas dzielący chorego od postawienia prawidłowej diagnozy to pięć lat.
Co gorsza, nie wymyślono do tej pory leku na wyleczenie alergii na metale - można jedynie unikać alergenu. Kto ma uczulenie na metale, ten wie, że takie zalecenie jest bardzo trudne do zrealizowania – alergen jest właściwie wszędzie – w przedmiotach codziennego użytku, w kosmetykach. W skrajnych przypadkach może być bardzo uciążliwy i utrudniać normalne funkcjonowanie – tak poważne bywają w tym wypadku problemy ze skórą. Potrzeba bardzo cierpliwego i drobiazgowego diagnosty, który odkryje, że uczula nas. czarny barwnik w ulubionej kurtce lub. tusz do rzęs.

Panaceum i ochrona
Alergię na metal miał dziadek dr Izabeli Zawiszy – po latach dowiedziała się, że z tego powodu nie nosił na przykład zegarka na ręce, tylko w kieszeni. Przypadek dziadka dał jej domyślenia i na szczęście trafił na podatny grunt, bo Izabela Zawisza jest doktorem nauk biologicznych w dyscyplinie biofizyka, prawdziwą entuzjastkę rozwiązywania problemów zdrowotnych i cywilizacyjnych poprzez działania naukowe. Przy danych na temat powszechności alergii na metale i braku remedium, postanowiła zająć się badaniami cząsteczek, które mogłyby zrewolucjonizować tę dziedzinę życia. Jak mówi w wywiadach, pomysł na cząsteczkę niwelującą alergię kontaktową wpadł jej do głowy podczas brania prysznica, jednak droga, którą pokonała - z kąpieli do tubki własnego specyfiku na półce w łazience, była długa i kręta. Bo sam pomysł i odkrycie nie wystarczą. Trzeba zrobić wiele badań cząsteczki, w toku których może się okazać, że 98% hipotez badawczych jest błędnych, a ledwie dwa procent to odkrycia przez duże „o”.
Chitathione – bo taką nazwę ma zgłoszony do ochrony patentowej biopolimer - znalazł się w tych dwóch procentach, co jednak wciąż nie wzbudziło światowej sensacji i zainteresowania koncernów kosmetycznych.

Jak krem ochronny na słońce
A wydawało się, że będzie inaczej. Bo oto dr Zawisza miała pomysł na rewolucyjny produkt – krem osłonowy, działający ochronnie – całkiem jak krem z filtrami UV. Jej innowacyjny produkt miał jednak chronić nie przed promieniami słonecznymi, ale przed kontaktem z alergenem, czyli metalem. Dr Zawisza była przekonana, że w takiej sytuacji, przy takim rozpowszechnieniu problemu i braku na niego leków, pomysł preparatu będzie strzałem w dziesiątkę. Nic bardziej mylnego. Badaczka spotkała się z przedstawicielami trzech firm kosmetycznych. I tyle wystarczyło, żeby zniechęcić naukowczynię do dalszych rozmów z kolejnymi markami. Producenci obawiali się, że produkt będzie za drogi, że jego promocję musi poprzedzić edukacja konsumenta. „Wydawało mi się, że jak świat się dowie o chitathione i jego działaniu, to zostaniemy zasypani propozycjami” – wspomina. W końcu produkt był skuteczny i rozwiązywał realny problem. Dr Zawisza jest osobą bardzo konsekwentną, niegodzącą się na kompromisy. Sugestie potencjalnych producentów, żeby zmniejszyć stężenie chitathione w formule produktu (i zwiększyć zysk kosztem jakości kosmetyku) absolutnie nie wchodził w rachubę. Wiara w produkt, jego udowodnione naukowo działanie i chęć pomocy osobom z alergią na nikiel sprawiła, że dr Zawisza wyszła poza świat naukowy i weszła w biznesowy.

Zawisza uparła się, że chce wymyślone przez siebie kosmetyki wprowadzić na rynek. Ostatecznie sama z pomocą prywatnych inwestorów stworzyła dwie linie preparatów - jedną dla alergików, drugą dla osób stawiających na profilaktykę. I tak badaczka musiała porzucić probówki i menzurki stawić czoła biurokracji, zakładaniu firmy, kwestii wybory nazwy, opakowań, promocji.

Budowa merów tworzących cząsteczkę chitathione, fot.: Wikipedia


Wdzięczni klienci
Nie obyło się bez błędów, których naukowczyni nie traktowała jednak jak porażek, tylko jak lekcje, z których należy wyciągnąć wnioski. Dr Zawisza sama wspomina, że pierwszy brand był przetarciem szlaku. Nazwa Nidiesque [„nidisk” – przyp. red.] okazał się za trudna do wymówienia i dla lekarzy, i dla pacjentów. Teraz, z perspektywy kilku lat istnienia marek i centrum rozwojowo-badawczego powstałego wokół nich, dr Zawisza mówi, że jej firma osiągnęła duży sukces merytoryczny, ale niewystarczający sprzedażowy. Być może w Polsce nie ma jeszcze świadomości potrzeby ochrony przed metalami, bo marce Nuev z większym powodzeniem udaje się wchodzić na rynki zagraniczne niż zdobyć popularność na polskim. Dla badaczki i bizneswoman dużą satysfakcją i nagrodą za upór są wiadomości i opinie od zadowolonych klientów, którzy twierdzą, że dzięki stworzonemu przez nią preparatowi wrócili do pracy, że poprawił się stan skóry dziecka.

Wyjście poza świat nauki był dla dr Zawiszy także cenną lekcją. Przekonała się, że konsekwencja w dążeniu do celu jest bardzo ważna. Doświadczyła także na własnej skórze, że stereotypy na temat atrakcyjnych kobiet wciąż mają się dobrze, ale że warto z nimi walczyć merytorycznym przygotowaniem. Bo Zawisza nie raz słyszała, że „skoro ma ładną buzię, to jej krem pewnie działa”. Na spotkaniach biznesowych wielokrotnie musiała stawić czoła mężczyznom, którzy byli całkiem nieprzygotowani, bagatelizowali ją. I przegrywali, bo ona była merytorycznie gotowa zbić każdy argument.

Dr Zawisza udowadnia także, że warto się przełamywać, pokonywać własne ograniczenia. Dla niej świat biznesu był zupełnie nowy, podobnie jak gąszcz formalności i urzędowych pozwoleń związanych z założeniem i funkcjonowaniem firmy. Kiedy jednak widzi się cel i głęboko wierzy w powodzenie sprawy, żadne wyzwanie nie jest zbyt duże. A dr Zawisza bardzo chciała zobaczyć swoje kosmetyki na rynku. Co więcej, rozwinęła firmę, tworząc świetnie funkcjonujący zespół badawczy, dodała do produkcji kosmetyków drugą odnogę – prowadzenie badań dla klientów zewnętrznych. A wszystko to, o czym w dobie równości i równouprawnienia nie należałoby wspominać – w ciąży i później z malutkim dzieckiem u boku jako samotna matka, w rozjazdach. Jak jednak mówi dr Izabela Zawisza, wyzwania uruchamiają w niej ducha walki, dodając, że na co dzień żyje poza strefą swojego komfortu.

Kobiety to świetne liderki i dobre menadżerki. Przykłady? Dwie Marie – Skłodowska-Curie i Siemionow

Obie wybitne w swoich dziedzinach, ale także świetnie zorganizowane i umiejące zarządzać pracą innych. Są przykładem, że w nauce liczy się poświęcenie, ale i fascynacja codzienną pracą.

Maria Skłodowska-Curie przetarła szlak wielu kobietom – zarówno w nauce, jak i na uczelniach, czy za kierownicą. Była pierwszą kobietą, która po zdaniu na Wydział Fizyki i Chemii poświęciła się pracy odkrywcy. I to jak skutecznie! Współodkryła z mężem polon i rad, badała wraz z nim radioaktywność pierwiastków, była matką współczesnej radiologii.
W czasach młodości Skłodowskiej-Curie kobietom nie było łatwo dostać się na kierunki ścisłe, odmawiano im wielu praw, nie uznawano ich zasług. Francuzom wydawało się, że Skłodowska sama nie mogła wpaść na pomysł badań nad promieniotwórczością, że to w istocie Pierre Curie - mąż przyszłej noblistki - podsunął jej ten pomysł, a potem nadzorował badania, przy których jego żona „tylko pomagała”. Maria Skłodowska-Curie jest zresztą jedynym człowiekiem, który dwa razy otrzymał Nagrodę Nobla – co jest znamienne dla ostatecznego uznania jej zasług.

Skłodowska-Curie nie siedziała tylko w laboratorium. Była także oddaną społecznicą i zaangażowaną organizatorką – po otrzymaniu drugiego Nobla namówiła rząd Francji do budowy Instytutu Radowego (obecnie Institut Curie), w którym prowadzono badania z chemii, fizyki i medycyny. Współpracowała przy tworzeniu Pracowni Radiologicznej Towarzystwa Naukowego Warszawskiego. Dzięki Marii Skłodowskiej-Curie w szkole pielęgniarek w Paryżu utworzono pierwszy we Francji wydział radiologiczny, zaś do końca I wojny światowej pod jej nadzorem wyszkolono 150 laborantek radiologicznych. Podobne kursy kontynuowała przez pierwsze dwa lata po wojnie, szkoląc młodych rentgenologów z całej Europy.

Fot.: Shutterstock


Przez całe życie udowadniała, że żadne wyzwanie nie jest dla niej zbyt trudne. Jak wtedy, gdy jako jedna z pierwszych kobiet w historii zrobiła prawo jazdy na samochód ciężarowy. Dzięki temu mogła prowadzić samochód przewożący aparat rentgenowski, co było jej niezbędne, gdy jeździła na pola bitew I wojny i wykonywała prześwietlenia RTG rannym żołnierzom. Maria Skłodowska-Curie swoje oddanie nauce przypłaciła życiem – po latach wystawiania się na promieniowanie zachorowała na chorobę popromienną. Po śmieci w dowód uznania dla nauki pochowano ją w Panteonie.

Długa droga do celu
Zanim 10 grudnia 2008 roku wybitna polska chirurg plastyczna i transplantolożka profesor Maria Siemionow wraz z zespołem, dokonała czwartej na świecie i pierwszej w USA udanej operacji przeszczepu twarzy, musiało minąć dwadzieścia lat badań naukowych, doświadczeń, prób. Jej pacjentka - jak wszystkie pozostałe operowane wcześniej osoby - doświadczyła tragedii. Twarz straciła w wyniku postrzału, poprzednich pacjentów pogryzł pies, zaatakował niedźwiedź, dotknęła choroba deformująca fizjonomię. Spośród wszystkich operowanych, przypadek pacjentki profesor Siemionow był najrozleglejszy i najbardziej skomplikowany. Po udanej operacji pacjentka mogła wreszcie normalnie oddychać, jeść (wcześniej nie miała szczęki i podniebienia), odzyskała węch i funkcje mimiczne twarzy. To było wielkie dokonanie i osobisty sukces profesor.

Jako dziecko mała Maria robiła wszystko po swojemu. Wspinała się po drzewach, jak chłopcy, ale robiła to w sukience – jak dziewczynka. Lubiła się uczyć, ale także lubiła być we wszystkim najlepsza. Ciekawość nauki sprawiała, że czytała nie tylko to, co było zadane, ale także dużo ponad program. Do tej pory najbardziej lubi, kiedy stawia się jej wysoko poprzeczkę, rzuca wyzwania. Im coś jest bardziej skomplikowane, tym większy jest jej zapał i zaangażowanie. Profesor Siemionow uważa zresztą, że żeby być dobrym naukowcem, trzeba być pasjonatem swojej dziedziny – wtedy jest szansa na odkrycia, a nie tylko pracę odtwórczą.

Maria Siemionow, fot.: Łukasz Giza/Agencja Gazeta


Jak sama przyznaje ma także inne cechy, które sprawiają, że jest dobra w tym, co robi: jest pewna siebie, ale nie zarozumiała, jest indywidualistką, ale nie jest samolubna, ceni także ducha współpracy. Od wielu lat nie tylko bada i operuje, ale także organizuje i kieruje pracą zespołów lekarskich. Już na studiach medycznych przez sześć lat była starościną roku, angażowała się w Radę Wydziału, lubiła także zarządzać projektami. Przez całą swoją karierę profesor Siemionow wykształciła ponad 150 młodych lekarzy z całego świata, w tym prawie 50 Polaków. Opowiadając o swojej pracy, stara się mówić w sposób prosty i zrozumiały – swoje prelekcje traktuje zresztą jak misję edukacyjną.

Profesor Maria Siemionow nie ma wątpliwości, że nie każdy jest predestynowany do pracy w nauce. W wywiadach podkreśla, że jest to zajęcie żmudne i trudne, tylko dla osób, które są odpowiedzialne, otwarte i mające rys innowatora. Profesor ma na szczęście kolejny projekt, który sprawia, że pojawia się błysk w jej oczach: chce wymyślić remedium na dystrofię mięśniową Duchenne’a, na którą chorują tylko chłopcy. Cierpi na nią 350 tysięcy osób, które dożywają maksymalnie do dwudziestego roku życia. Być może profesor Siemionow uda się wynaleźć dla nich lek?

Samotne wilczyce: Wanda Rutkiewicz i Krystyna Chojnowska-Liskiewicz

Same, walczące z przeciwnościami, żywiołami i własnymi ograniczeniami. Himalaistka Wanda Rutkiewicz i kapitan żeglugi Krystyna Chojnowska-Liskiewicz udowadniają, że w kobietach drzemie ogromna siła – zarówno psychiczna, jak i fizyczna.


Kobieta na szczycie
Podobno Wanda Rutkiewicz żyła tak, jak chciała, ale nie miała także nic przeciwko śmierci. W rozmowach z siostrą mawiała, że „jeśli zginie w górach, to znaczy, że tak miało być”. Jej brat z kolei w wywiadach podkreśla, że nikt tak naprawdę Wandy nie znał.

Osiągnięcia Rutkiewicz najlepiej pokazują, że himalaistka narzuciła sobie mordercze tempo w realizowaniu swoich ambicji: z jednej wyprawy wyjeżdżała na kolejną, wchodziła w strefę śmierci, podejmowała ogromne ryzyko i była gotowa iść zawsze na całość. Jej dokonania nie pozostawiają zresztą cienia wątpliwości, jak wiele w alpinizmie osiągnęła: zdobyła osiem z 14 ośmiotysięczników, jako pierwsza kobieta i pierwszy himalaista z Polski weszła na K2, jako trzecia kobieta, pierwszy Polak i pierwsza Europejka na Mount Everest.

W góry pchała ją potrzeba niczym nieograniczanej wolności i autonomii. Nie lubiła codzienności, rutyny, powtarzalności, stabilizacji i zwykłego przyziemnego życia. Po raz pierwszy zaczęła się wspinać na drugim roku studiów z łączności na Politechnice Wrocławskiej. Kiedy koledzy każą jej czekać na siebie w Górach Sokolich w pobliżu Jeleniej Góry, ona nie potrafi wysiedzieć na miejscu. Po pewnym czasie okazuje się, że Wanda, zamiast czekać, ruszyła za nimi i jest na skale – 20 metrów nad ziemią, bez liny i asekuracji.

Wanda Rutkiewicz, fot.: Zbiory Muzeum Sportu i Turystyki

Podczas studiów Wanda Rutkiewicz skończyła kurs taternicki i po kolei zaliczyła wszystkie najtrudniejsze trasy w Tatrach. Po ukończeniu studiów ma dyplom inżynier-elektronik i pracuje w Instytucie Automatyki Systemów Energetycznych. Wtedy zaczyna wyjeżdżać w Alpy. Żeby wzmacniać mięśnie i przygotowywać się do wypraw, do Instytutu chodzi z plecakiem wypełnionym kamieniami, śpi w śpiworze na strychu, by przyzwyczaić się do zimna, więcej czasu spędza w namiocie niż w domu. Swój pierwszy siedmiotysięcznik – Pik Lenina w Pamirze – zdobywa na głodzie tlenowym, wyczerpana i pochylona, żeby nie widzieć, ile metrów zostało jej do szczytu.

Jak piszą jej biografowie, Wanda Rutkiewicz nie miała łatwego charakteru – w górach zamieniała się w nieznoszącą sprzeciwu dyktatorkę, nieakceptującą decyzji mężczyzn indywidualistkę. Miłością do gór i alpinizmu zaraziła jednak inne kobiety, organizując narodowe wyprawy kobiece i umożliwiając paniom wyjazdy w Himalaje. Wspólnie z Haliną Krüger-Syrokomską (jako pierwsze kobiety) przeszła wschodni filar norweskiego Trollryggenu, czyli jedną z najtrudniejszych dróg na świecie. Walczyła z traktowaniem kobiet w górach jako ludzi drugiej kategorii. Nawet Jerzy Kukuczka, który nie ukrywał swoich patriarchalnych poglądów (mawiał, że „baby się w góry nie nadają”) miał dla niej szacunek – bo „ona potrafiła się wspinać”.

Wanda Rutkiewicz stała się wizytówką polskiego alpinizmu – była piękną kobietą, znającą języki obce, zjednującą ludzi od pierwszego kontaktu, uśmiechniętą, porywającą entuzjazmem. Przeszkody i trudności były dla niej najlepszym paliwem. Kiedy słyszała, że coś się nie uda, stawała na głowie, żeby udowodnić, że to nieprawda. Nie dawała sobie żadnej taryfy ulgowej, miała niezwykle silną wolę, a ciało traktowała jak narzędzie, które miało służyć do osiągania celów. Mawiała, że „każdy ma swój Everest”.

Wanda Rutkiewicz zaginęła w 1992 roku, podczas zdobywania trzeciego pod względem wysokości masywu na świecie – Kanczendzongi. O tej górze mówi się, że nie lubi kobiet – weszły na nią tylko cztery, a po drodze na szczyt zginęło kilkanaście. Rutkiewicz chciała być tą pierwszą, która poskromi szczyt. Miała wtedy 49 lat. Matka Wandy – Maria Błaszkiewicz – aż do swojej śmierci wierzyła, że jej córka żyje i zeszła do nepalskiego klasztoru. I była w tym przekonaniu tak nieustępliwa, jak nieustępliwa była jej córka wobec gór.

Wizerunek Wandy Rutkiewicz na warszawskim muralu, fot.: Krzysztof Ćwik/Agencja Gazeta


Dwa lata na morzach
Samotność nigdy także nie stanowiła problemu dla żeglarki kapitan Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz. "Sama na morzu czułam się wolna. Nikt mi niczego nie mógł kazać" – mawia w wywiadach. O prawdziwości jej przekonania najlepiej świadczy fakt, że w 1978 roku, po dwóch latach na pokładzie jachtu „Mazurek” zakończyła wyjątkowy rejs. Rejs, podczas którego jako pierwsza kobieta samotnie opłynęła kulę ziemską.
W żeglowaniu przyszła rekordzistka Guinnessa zakochała się w dzieciństwie. Wychowywała się w Ostródzie, krainie wielkich jezior, na których zdobywała pierwsze szlify żeglarskie. Później przyszedł czas na lekturę pisma „Morze” i zachwyt nad wielkimi statkami. Zdjęcia majestatycznych okrętów sprawiły, że po maturze zdała na Wydział Budownictwa Okrętowego Politechniki Gdańskiej, a po studiach - wspólnie z poznanym na wydziale mężem Wacławem Liskiewiczem - zajęła się projektowaniem statków w Stoczni Gdańskiej.

Oprócz pracy małżeństwo Liskiewiczów uczestniczyło w wyprawach morskich i rejsach na należącym do nich jachcie „Mechatek”. Skąd jednak wziął się pomysł na samodzielny kobiecy rejs? W 1975 roku dotarło do kapitan Chojnowskiej-Liskiewicz, że jak dotąd jeszcze żadna kobieta nie opłynęła samotnie Ziemi. Pomyślała wtedy, że po pierwsze do zrobienia jest coś wielkiego, a po drugie, że jest to w jej zasięgu. Miała już przecież w kieszeni patent sternika jachtowego, sternika morskiego i uprawnienia jachtowego kapitana żeglugi wielkiej. Realizacja marzeń o dalekich rejsach była zdecydowanie na wyciągnięcie ręki.
Na to nałożyły się jeszcze sprzyjające warunki, bo - jak wspominała w swojej książce "Pierwsza dookoła świata" - na przełomie lat 60. i 70. kobiece żeglowanie stawało się popularne. W czerwcu 1975 roku Polski Związek Żeglarski wybrał ją do samotnego rejsu dookoła świata, gwarantując zabezpieczenie finansowe.

Pod kątem samotnej podróży dookoła świata powstał jacht "Mazurek". W sześć miesięcy zaprojektowano go, zbudowano i wyposażono. Projektowaniem jachtu zajął się Kierownik Biura Projektowego Stoczni Jachtowej, mąż żeglarki, inżynier Wacław Liskiewicz.
Po powrocie z rejsu Chojnowska-Liskiewicz została odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski i złotym medalem "Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe". Jej wyczyn trafił do Księgi Rekordów Guinnessa. Panią kapitan za jej dokonanie odznaczono także francuskim srebrnym medalem Ministra Sportu i Młodzieży - wówczas takim wyróżnieniem wśród Polaków mogła się pochwalić jedynie wybitna lekkoatletka Irena Szewińska.

Krystyna Chojnowska-Liskiewicz mówi w wywiadach, że ma taki charakter, że nie boi się nieznanego, jest spokojna, nie martwi się na zapas. To, że jej rejs zakończył się sukcesem, zawdzięcza przede wszystkim temu, że była perfekcyjnie przygotowana. W wywiadach zapewnia, że przez całe życie uczyła się samodzielności, nigdy nie mogła sobie pozwolić na to, żeby być słaba. I to zaprocentowało.
A samotność? Jak zapewnia kapitan, dla samotnego żeglarza największym zagrożeniem jest ryzyko, że wypadnie za burtę. I tyle. Krystyna Chojnowska-Liskiewicz zapewnia, że w swoim towarzystwie nigdy się nie nudzi. W rejs bardzo chciała popłynąć. Miała cel, plan i dobre przygotowanie połączone z pasją. Co mogło pójść nie tak?

Mniej zarabiamy, mniej o nas słychać. "Pyskate" sportsmenki, które upominają się o swoje

Nierówności w płacach w sporcie są ogromne. Jednym z niewielu dyscyplin, w którym zrównano wysokość nagród dla zwycięzców, jest tenis. Ale nie stało się to ot, tak po prostu. Przez lata o równość zarobków walczyła kobieca organizacja zrzeszająca tenisistki.


W sporcie wyczynowym raczej nie ma osób, które uprawiają go dla premii, kontraktów reklamowych i bonusów. Słowa potwierdzające tę zasadę padły z ust polskiej bramkarki grającej we francuskim klubie Paris Saint-Germain – Katarzyny Kiedrzynek. W wywiadzie piłkarka przyznała, że żadna kobieta nie gra w piłkę dla pieniędzy, ale ona sama czasami zazdrości facetom. Czego? „Zawodnik, który gra na podobnym poziomie jak ja, po kilku latach kariery zarobi tyle pieniędzy, że do końca życia on i jego rodzina nie muszą się martwić o kasę. My dostajemy tyle, że wystarcza na przeżycie, ale nie ma szans, żeby cokolwiek odłożyć. Nie mówiąc już o kupowaniu sobie supersamochodów, apartamentów i wydawania setek tysięcy w sklepach z ciuchami”.

Kasa się (nie) zgadza

Przypomnijmy sobie sytuację z gali wręczenia Złotej Piłki 2018. Na scenie dwoje zwycięzców: Ada Hegerberg i Luka Modric. Ona zarabia 400 tysięcy euro rocznie, on 17,5 raz więcej. ONZ wyliczył, że zarobki Leo Messiego sięgające 84 mln dolarów to dwa razy tyle, ile zarabiają 1693 piłkarki z najlepszych lig świata. Więcej kwot? W czasie gdy najlepiej zarabiająca angielska piłkarka dostawała 65 tys. dolarów rocznie, jej męski odpowiednik dostawał cztery razy więcej. tygodniowo. Za wygranie Mistrzostw Świata w piłce nożnej premia to 50 mln dolarów dla mężczyzn i 2 mln dla kobiet.
Według zestawień BBC na 35 dyscyplin sportowych w 25 przypadkach panuje równość zarobków. Nierówności zostały wytknięte w: piłce nożnej, kolarstwie, darcie, golfie, squashu, snookerze, skokach narciarskich, koszykówce i krykiecie.
Wynagrodzenia są na przykład zrównane w tenisie, co jest ogromną zasługą walki WTA (Women’s Tennis Association). US Open wypłaca tyle samo finalistom obu płci od ponad 40 lat, Wimbledon od ponad dekady. W Australian Open zarobki zrównano w 2001 roku, a na Rolland Garros dopiero w 2016 roku. Tenis kobiet jest chętnie oglądany – w 2015 roku bilety na finał kobiet sprzedały się szybciej niż na mężczyzn, w 2005, 2013 i 2014 roku żeńskie finały miały lepszą oglądalność niż męskie.

Dzięki temu spośród 15 najlepiej zarabiających sportsmenek trzy pierwsze miejsca należą do tenisistek: Sereny Williams (29,2 mln dol.), Naomi Osaki (24,3 mln dol.) i Andżeliki Kerber (11,8 mln dol.). Z kolei w corocznym zestawieniu „Złotej Setki” „Super Expressu” na 100 najbogatszych polskich sportowców, tylko siedem procent stanowią kobiety. W pierwszej dziesiątce znajduje się jedynie Agnieszka Radwańska, do dwudziestki załapała się Joanna Jędrzejczyk. Co jednak ciekawe na Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro w 2016 roku osiem na 11 polskich medali zdobyły kobiety, w tym obydwa złote i dwa na trzy srebrne.

Pieniądze to nie wszystko

Nie tylko o pieniądze jednak chodzi. Kobiety bywają gorzej traktowane także przez związki i federacje. Przykłady można mnożyć, ale przytoczmy dwa. Polska piłkarska reprezentacja kobiet na mecz eliminacyjny do Szkocji w 2018 roku poleciały tanimi liniami. Samolot miał siedem godzin opóźnienia, piłkarki spóźniły się na wieczorny trening. Prezes PZPN skwitował tę sytuację słowami: „Potrenują jutro rano”. Reprezentacja mężczyzn lata wyczarterowanym samolotem między Wrocławiem a Katowicami.

Takie sytuacje zdarzają się także poza Polską. Męskie i żeńskie brytyjskie reprezentacje do lat dwudziestu w krykiecie leciały na Mistrzostwa Świata do Indii. Jedyna różnica? Panie w klasie ekonomicznej, panowie w klasie biznes.

Polskie piłkarki, fot.: Jakub Orzechowski/Agencja Gazeta


„Jestem harda i tak jestem odbierana”
Kobiety coraz głośniej mówią o niezadowoleniu, walczą o swoje, nie godzą się na nierówności. Justyna Kowalczyk, która w biegach narciarskich osiągnęła wszystko, jest sztandarowym przykładem takiej postawy. Żeby być traktowaną poważnie i profesjonalnie, zbudowała wokół siebie wysoki mur, przez który nikt już nawet nie próbował przeskakiwać. Kowalczyk uznała, że jeśli będzie harda i tak będzie odbierana, to nikt nie ośmieli się przekraczać wyznaczonych przez nią granic. Jej ogromne sukcesy sportowe pozwoliły zająć szczyt w biegach narciarskich, a twardy charakter zdobyć szacunek publiczności, sponsorów i związkowców. Kowalczyk przetarła szlak innym sportsmenkom, które także chcą być traktowane na serio i nie dostawać śmiesznych stawek. Bo tak jak Justyna Kowalczyk i sportowcy-mężczyźni 330 dni w roku spędzają poza domem, przez 18 lat nie chodzą do kina, przegapiają śluby znajomych, chrzciny, rocznice, urodziny. Są perfekcyjnie pracującymi maszynami, które codziennie przekraczają własne ograniczenia.

Podobno kobiecy sport jest mniej widowiskowy niż męski, mniej w nim rywalizacji i emocji, a przez to pieniędzy. Jeśli liczy się jednak efektywność sportu (strzelone gole, wygrane sety, pobite rekordy), to nikt nie mówi, że nie można jej osiągnąć w inny niż męski sposób. A jak pokazują mecze piłkarskie kobiet – emocji w nich nie brakuje.

„Mam wrażenie, że zawsze bardzo dużo od siebie wymagałam – dzisiaj wydaje mi się, że całkiem niepotrzebnie”

Anna Dziewit-Meller sama wydeptała sobie wszystkie zawodowe ścieżki. I wciąż zadziwia ją, że Ania z Chorzowa napisała kilka książek, a jej felietony co tydzień ukazują się w „Tygodniku Powszechnym”.


Z moimi koleżankami mówimy czasami.: „Jak dorosnę, to chcę być jak...”. Jaka chcesz być, jak już dorośniesz?

Wrzuciłam niedawno na Instagram zdjęcie mojej agentki literackiej Gabrieli Niedzielskiej, z którą pracuję od lat. Gabriela jest naprawdę niezwykłą osobą. Na zdjęciu widać ją, jak siedzi uśmiechnięta w jednej z łódzkich kawiarni. Ma krótko ścięte siwe włosy, zawsze świetnie się ubiera, jest bardzo elegancką, żwawą kobietą, która mimo różnych problemów ze zdrowiem wynikających w oczywisty sposób u każdego człowieka z peselu, prawie codziennie pływa na basenie, jest aktywna fizycznie i intelektualnie. Pod jej skrzydłami siedzi sobie wygodnie wielu polskich autorów, ciesząc się - jak ja - z jej obecności w naszym życiu zawodowym. Jej siła życiowa, pomysł na siebie, konsekwencja i dojrzałość bardzo mi imponują, więc myślę, że jak będę już dorosła, to chcę być taka jak Gabriela - świadoma swojej dojrzałości i płynącej z niej siły.

A jest dekada w życiu, której wyglądasz ze szczególną nadzieją?

W moim życiu jest tak, że im jestem starsza, tym lepiej się ze sobą czuję. Z wiekiem, co może zabrzmieć górnolotnie, objawia się chyba w końcu jakaś zbierana na kolejnych etapach mądrość życiowa. Jestem z rodziny długowiecznych, dobrze trzymających się kobiet, więc bardzo liczę na te dobre geny (śmiech).

Moja babcia, która zmarła w zeszłym roku mając 90 lat, mówiła mi zawsze, że obiektywnie gorszy okres ze względu na starzenie, zaczął się u niej po osiemdziesiątce, wygląda więc na to, że mam jeszcze sporo czasu na dobre życie.

Gdybyś spotkała dzisiaj siebie dwudziestoletnią, to myślisz, że obydwie byłybyście z siebie wzajemnie zadowolone?

Na pewno miałabym dla tej dwudziestoletniej dziewczyny bardzo dużo czułości, bo wydaje mi się, że w młodości byłam dla siebie bardzo surowa. Był ze mnie taki niesprawiedliwy sędzia i brutalny krytyk. Ta wewnętrzna krytyka zaś dotyczyła prawie wszystkiego. Mam wrażenie, że zawsze bardzo dużo od siebie wymagałam – dzisiaj wydaje mi się, że całkiem niepotrzebnie. Nie trzeba było aż tak mocno trzymać się za gardło, wiele rzeczy by się i tak udało. A może by się nie udało, a to też nie musiałoby wcale oznaczać katastrofy. Surowo oceniałam swoje wybory, życie, wygląd. Co jest w sumie śmieszne, gdy pomyślę, ile piękna zawartego jest w samej idei młodzieńczości. Wtedy jednak tak nie myślałam. Miałabym więc do młodszej siebie prośbę, żeby była dla siebie lepsza, milsza, bardziej wyrozumiała.

Jak wiele rzeczy sama ze sobą przepracowałaś?

Dużo. To, o czym powiedziałam przed chwilą również wynika ze zmian, jakie we mnie zaszły. Ze względu na doświadczenia życiowe i mijający czas nabiera się dystansu do wielu spraw, widzi się niedorzeczność starań, które się podejmowało, kiedy było się młodszym.

Co masz konkretnie na myśli?

Na przykład to, że przeformułowują się tzw. wielkie cele życiowe. Na przykład, co to znaczy zrobić karierę, być albo nie być „kimś”? Ja na przykład bardzo mocno na przestrzeni lat zmieniłam mój stosunek do swojego ciała. Uznałam w końcu oficjalnie, że się składam również z niego, bo przez wiele lat byłam kompletnie rozdzielona na dwie sfery – cielesną i intelektualną. Ta cielesna zaś była jakby nieważna, więc mocno eksploatowana. Dużo pracowałam, źle się odżywiałam, nie spałam, gdy powinnam, wyczerpywałam ograniczone przecież zapasy sił w zbyt intensywny sposób.

Sygnały idące z ciała albo nie były odczytywane, albo były tłamszone. A teraz już wiem po prostu, że nie da się żyć na bardzo wysokich obrotach, nie dbając o ciało. Wiek, ciąże – to powoduje, że trzeba się ze sobą samą połączyć.

Za tym oddzieleniem cielesności od intelektu stało to, że jesteś atrakcyjną kobietą?

W sferze, w której pracuję, czyli w literaturze, uroda nie jest, jak wiesz, przesadnie ceniona, ani łączona z atrybutami intelektualnymi, tak jakby to, jak się wygląda naprawdę miało jakiekolwiek znaczenie dla tego, jak się pracuje.

Pamiętam, jak jeden z moich wydawców zasugerował, że na okładkę książki powinnam zrobić zdjęcie, na którym wyglądam nieatrakcyjnie, bo to będzie lepiej dla książki, zostanie potraktowana przychylniej. Wtedy najwyraźniej wierzyłam w destrukcyjną moc blond włosów na okładce, bo przyznałam mu rację, a dzisiaj bym się nie zgodziła na taki pomysł, choć wiem, że chciał dobrze.

Ale to jest stawianie spraw na głowie. Jeśli ktoś ma problem z wyglądem osoby piszącej, to chyba po prostu ma duży problem. Z tym że to nie jest mój problem.

Anna Dziewit-Meller, fot.: Archiwum prywatne


Robiłaś kilka rzeczy, po drodze przekwalifikując się z dziennikarki, na dziennikarkę telewizyjną, później na pisarkę. Czy na poszczególnych etapach odklejały się od ciebie łatki, zdobywałaś więcej szacunku, posłuchu?

Obiektywnie świat pozostał taki sam, nadal są osoby, które z jakichś powodów będą pisać o mnie różne nieprzyjemne z mojego punktu widzenia rzeczy, albo takie, które bardzo nie lubią efektów mojej pracy, albo takie, które po prostu żywią do mnie czystą ludzką niechęć, jaką i ja żywię do niektórych. Tyle że ja mam już do tych zdań wygłaszanych na mój temat zupełnie inny stosunek. Kiedyś się tym przejmowałam, zależało mi na tym, by mnie akceptowano i chwalono, teraz już zupełnie nie. Nie z cudzych słów iść powinno poczucie własnej wartości. Ja się nawet cieszę, że nie muszę w końcu być dla wszystkich miła, bo kiedyś tak mi się właśnie wydawało, że muszę, to mnie pokochają (śmiech).
Wybrałam zawód, w którym cały czas jest się ocenianym. Trzeba się pogodzić ze złymi recenzjami, ludzką niechęcią, zazdrością, plotkami, bezinteresowną złośliwością i zrozumieć, że one mogą wynikać z różnych powodów, z których wiele nie ma nic wspólnego ze mną taką, jaka jestem naprawdę. Ważne więc, żeby nie brać sobie tego do serca. W sumie - cóż mnie to wszystko obchodzi?

Miałaś/masz poczucie, że możesz wszystko?

Od pewnego momentu mam poczucie, że mogę całkiem dużo. Jestem dziewczynką ze Śląska, która do Warszawy przyjechała na ostatnim roku studiów w Krakowie. Pierwszą pracę dostałam, bo poszłam do redakcji „Gazety Krakowskiej” i zapytałam, czy nie potrzeba im aby osoby do pomocy. Później trafiłam do krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”, gdzie usilnie chciałam się czegoś nauczyć, choć ówczesny naczelny Seweryn Blumsztajn traktował mnie - wówczas może 20 letnią - jak bardzo natrętną muchę. Ale jakoś poszło, uparłam się i nie dałam za szybko zniechęcić. Nikt mnie nie znał, sama sobie wydeptałam ścieżki i sama sobie poradziłam.

Co ci w tym najbardziej pomogło?

Jestem całkiem pracowitą osobą, a to dla potencjalnego pracodawcy zaleta, naprawdę lubię to, co robię i zawsze lubiłam. Miałam wielką ochotę pracować jako dziennikarka, bardzo chciałam pisać – to było zawsze moje wielkie marzenie. I konsekwentnie w tym kierunku szłam. Z tym że wtedy, gdy koledzy z roku szli na piwo, ja szłam po zajęciach do redakcji. Kwestia wyboru. Uważam, że dla mnie to był dobry wybór.

Bardzo zapadł mi w pamięć twój pierwszy felieton dla „Tygodnika Powszechnego”, w którym pisałaś, że na propozycję ze strony tego nobliwego tytułu zareagowałaś, jak wiele kobiet. Że się nie nadajesz, że nie dasz rady, że to nie licuje.

Ten tekst, który nazywał się „W pułapce kompetencji”, dotyczył powszechnego u kobiet poczucia niewystarczających kompetencji do robienia różnych ważnych rzeczy. Przez niemal dwa miesiące po tym jak dostałam propozycję pisania dla „Tygodnika”, nosiłam się z decyzją, czy to w ogóle wypada, żeby taka zwykła Ania z Chorzowa zajmowała swoimi przemyśleniami bezcenne miejsce na łamach. I o tym właśnie napisałam ten pamiętny pierwszy felieton.

Okazało się, że tekst zawiesił serwery w „Tygodniku”, bo tak wiele osób zechciało go udostępnić. Nagle wiele kobiet, które go czytało, także takich, które ja podziwiam, którym zazdroszczę talentów i sukcesów, przyznało, że się z moimi słowami utożsamiają – że też wiecznie usuwają się w cień i robią miejsce dla kolegów, że kwestionują swoje umiejętności. Stałam się zakładniczką tego pierwszego felietonu, bo mi teraz nie wypada powiedzieć, że nie czuję się kompetentna. Zresztą - przecież czuję się kompetentna. Ta zbiorowa reakcja dała mi bardzo dużo.

Twoje teksty w „Tygodniku Powszechnym” w ogóle się wyróżniają. Przede wszystkim normalnością.

Mam nadzieję, że to jest taki głos umiarkowania, ale wynikającego przede wszystkim z zakwestionowania pewnych utartych a wygodnych schematów, myślenia, którego tak strasznie dużo widzę wokół. Cieszę się, że zdecydowałam się na pisanie do „Tygodnika Powszechnego”. Zaraz stuknie mi trzeci rok tego pisania. To jest świetna intelektualna przygoda, radość i dobra decyzja.

Coraz więcej jest buntu przeciwko mężczyznom mówiącym mentorskim tonem i upajającym się swoim głosem, co częściowo ma wpływ na to, że kobiety wątpią we własne siły.

Strategie unieważniania głosu kobiet są powszechnie znane. Tu od razu pozdrawiam wszystkim komentujących pod tekstem, którzy zamierzają je zastosować i mówię wam - na mnie to już nie działa. Powiedzieć kobiecie, że jest brzydka, głupia, stara, ma za małe cycki, albo przeciwnie - zbyt wielkie, więc nie ma kompetencji, żeby zabierać publicznie głos, wszelkie ośmieszanie – znamy to doskonale i mam nadzieję, że nie musimy się tym już przejmować. Szkoda waszego czasu. Zaczął się proces, którego nie da się zatrzymać, masa krytyczna pewnej złości, może nawet furii kobiet została przekroczona. Nie wydaje mi się, żeby nasze córki musiały kolejny raz wyważać drzwi, które my wyważymy. Czuję zmianę.

Twój tata jest postępowy?

Tak. Ja jestem z dość matriarchalnego domu, w którym tata liczne kluczowe kwestie pozostawił kobietom. Kwestionował oczywiście różne moje wybory, jak to ojciec, ale to nigdy nie było z pozycji płci. Byłam po prostu jego dzieckiem, moja płeć nie miała chyba większego znaczenia, bo mój brat był traktowany dokładnie tak samo, jak ja.

Anna Dziewit-Meller, fot.: Archiwum prywatne


Jak to, co sama przeżyłaś, czego doświadczyłaś, co przepracowałaś jako dziewczynka, dziewczyna i kobieta przekłada się na twoją córkę?

To się okaże, bo ona ma dopiero pięć lat. Urodziła się jako wyrazista osobowość, od pierwszych chwil wiedziałam, że nie mam do czynienia z białą kartką, którą ja sobie teraz elegancko po swojemu zapiszę, bo od razu dawała znać, czego chce, a czego na pewno nie chce.
Jestem matką, która stara się pracować nad sobą w tej roli, uczyć się, przyznawać do błędów i wyciągać z nich wnioski. Na pewno jednak mam - jak wszyscy - zakodowane w sobie różne zachowania, które nie są dobre, te różne strategie rodzicielskie, których wolałabym uniknąć. Warto zatem w porę zdać sobie z nich sprawę i z nimi walczyć. Wiem dobrze, że rodzicielskie ględzenie musi być spójne z rodzicielskim zachowaniem. Bo dzieci widzą naszą hipokryzję i chętnie tropią każdą niespójność, każdy rozdźwięk pomiędzy tym, co im mówimy, a tym, jak sami żyjemy.

Na pewno chciałabym, jak każdy rodzic, żeby moje dzieci miały łatwiej. I żeby nie czuły się w żaden sposób ograniczeni tym, że społeczeństwo narzuca im jakieś role do spełnienia, role, poza którymi nie ma zbawienia (śmiech).

Zwłaszcza, że chłopcy też są potwornie zakleszczeni w stereotypach, a moim zdaniem mało jest teraz miejsca w publicznym dyskursie na rozmowy o wspieraniu chłopców w ich stabilnym emocjonalnie rozwoju. To pewnie wynika z tego, że wciąż więcej jest do zrobienia w kwestii dziewczynek, po wiekach całkowitego uprzedmiotowienia kobiet, z którego mam wrażenie - wielu ludzi nadal nie zdało sobie sprawy. Ale chciałabym, żeby chłopcy mogli być na przykład wrażliwymi ludźmi, a o to wciąż trudno w świecie, w którym rządzą stereotypy na temat płci. Bo moim zdaniem feminizm jest i o chłopcach, i o dziewczynkach, jest po prostu o równości ludzi. Różni, ale równi.

Kosmos (jest) dla wszystkich dziewczynek

Dwumiesięcznik „Kosmos dla dziewczynek” właśnie skończył dwa lata – do kupienia jest trzynasty, „najbardziej niegrzeczny ze wszystkich”, numer tego niezwykłego czasopisma. Magazyn dla 7-11-latek stworzyły kobiety, które co prawda nie wszystkie są matkami, ale za to każda z nich była dziewczynką.


Inny niż wszystkie

Wystarczy pójść do pierwszego lepszego kiosku i przyjrzeć się ofercie czasopism skierowanych do dziewczynek. I wcale nie chodzi o to, żeby je wartościować czy krytykować ich zawartość. Problem stanowi brak alternatywy i różnorodności. Magazyn „Kosmos” jest jak jednorożec – jest kontrpropozycją i wzbogaca przekaz kierowany do dziewczynek.

A wszystko zaczęło się od amerykańskiego pisma „Kazoo”, stworzonego przez dziennikarkę Erin Bried dla jej córki. Z czasem pomysł Erin się rozrósł, a aktywność wokół kwartalnika stała się głównym zajęciem kobiety. Dla Bried ważne było, żeby publikowane w „Kazoo” teksty były najwyższej jakości, ich bohaterki inspirowały i wzmacniały czytelniczki w wieku 5-12 lat. Celem Bried jest także wychowanie pokolenia kobiet, które wreszcie sprawi, że Amerykanki będą na zasadach równości reprezentowane w kongresie (77 procent kongresmenów to mężczyźni), wśród artystów sztuki współczesnej, nominowanych do Oscara twórców filmowych czy inżynierów.

To przykład Erin Bried i „Kazoo” zainspirował do powstania naszego rodzimego „Kosmosu dla dziewczynek”. Powstanie dwumiesięcznika poprzedziło głębokie przekonanie, że takie czasopismo jest potrzebne także w Polsce. Później była stuosobowa grupa na Facebooku i pierwsze spotkanie trzydziestu chętnych do współtworzenia pisma osób. Powoli z szeregów pań pracujących nad koncepcją i tematami do pierwszego numeru, wykruszały się kolejne osoby, aż ostatecznie zostało 14 kobiet.

Tych najwytrwalszych i gotowych do poświęceń. Bo przy „Kosmosie” pracowały dodatkowo, po pracy, na zasadzie wolontariatu. Kiedy wszystko było gotowe – teksty napisane, ilustracje namalowane, makiety gazety przygotowane, należało zebrać środki na druk dwóch pierwszych numerów. I tutaj założycielki pisma (i działającej przy niej fundacji oraz think tanku) wsparła publiczna zbiórka. Jej sukces (w ciągu czterech dni zebrano prawie połowę z potrzebnej kwoty 93 tysięcy zł) utwierdził pomysłodawczynie tytułu w przekonaniu, że idea jest słuszna, a pismo ma rację bytu.

Kosmos, fot.: Materiały prasowe


Przede wszystkim wparcie

Teraz przy „Kosmosie dla dziewczynek” wciąż pracuje 14 kobiet wyspecjalizowanych w różnych dziedzinach – od redaktor naczelnej i redaktorki przez graficzkę po zbieraczkę funduszy i specjalistkę od social mediów. Fundacji zależy na tym, żeby pomagać dziewczynkom w rozwoju umiejętności z różnorodnych obszarów życia, wzmacniać w nich zaufanie dla własnych kompetencji, wspierać wiarę w prawo do realizacji marzeń i kształtować środowisko wolne od ograniczających stereotypów.

Twórczynie „Kosmosu dla dziewczynek” pragną, żeby dziewczynki dorastały w poczuciu pewności siebie i swojej sprawczości. Żeby miały odwagę rozwijać swoje zainteresowania i stawiać czoła wyzwaniom. Celem twórczyń dwumiesięcznika jest także walka ze szkodliwymi stereotypami dotyczącymi wyglądu. Chcą przekonywać, że nie ma jednego słusznego wzorca ciała i urody, a liczy się zdrowie, sprawność, siła i świadomość ciała. W świecie „Kosmosu dla dziewczynek” dziewczynki mogą być sobą – jakiekolwiek chcą być.

Kosmos, fot.: Materiały prasowe


Druk zamiast pikseli

Amerykański „Kazoo” wydawany jest na papierze, „Kosmos dla dziewczynek” także jest pismem drukowanym. To celowy zabieg - papier ma odciągnąć od tabletów, ale także pozwolić na rysowanie w magazynie, rozwiązywanie zadań, przechodzenie labiryntów.

Pismo jest wartością samą w sobie, ale nie tylko. Historia jego powstania, czyli oddolna inicjatywa, konsekwencja twórczyń także zasługują na ogromne uznanie. Dwa lata funkcjonowania magazynu to najlepszy dowód na to, jak wiara w słuszność pomysłu, konsekwencja i współpraca kobiet potrafią zaowocować. Na docenienie zasługuje także misyjność pomysłu i ideowość jego twórczyń. Bo pismo jest tu pretekstem, a celem dobro i przyszłość dziewczynek.

„Pomagam innym z czystego egoizmu”. Paradoks? Absurd?

Janina Ochojska i Anna Dymna angażują się totalnie. I na dodatek pomagają osobom, którym pomóc trudno – bo jedni mieszkają w regionach objętych klęskami, a drudzy są dorosłymi osobami żyjącymi z niepełnosprawnością umysłową, do których ciężko dotrzeć. Na ich pomoc mogą jednak liczyć.


Jeśli Janina Ochojska może zmieniać świat, to każdy może. Dlaczego akurat ona stawiana jest jako przykład osoby o żelaznej niezłomności? Ponieważ między 2013 a 2015 rokiem pomagała w ramach Polskiej Akcji Humanitarnej najbardziej potrzebującym w 50 syryjskich obozach. Jednocześnie ona sama – uosobienie żelaznego charakteru - bez pomocy nie była w stanie o własnych siłach pójść nawet do szpitalnej toalety.

Jedna z pięciu tysięcy chorych dzieci

Na to, czym się dzisiaj zajmuje Janina Ochojska, ogromny wpływ miał jej pobyt we Francji w 1984 roku. Wyjazdu do Lyonu nie byłoby jednak, gdyby nie dramatyczna choroba w dzieciństwie, która doprowadziła do tego, że Ochojska prawie od urodzenia żyje z niepełnosprawnością, a w swoim życiu przeszła ponad 45 operacji.

Janina Ochojska, jak prawie pięć tysięcy innych dzieci, została dotknięta przez epidemię polio. Ją samą i inne chore dzieci objęto kompleksową i specjalistyczną opieką medyczną. Zachorowała w ósmym miesiącu życia i pierwsze osiem miesięcy przeleżała w tzw. żelaznych płucach [rodzaj respiratora niezbędny, gdy mięśnie oddechowe są niewydolne – przyp. red.]. Większość dzieciństwa mała Janina spędziła w szpitalach rehabilitacyjnych i sanatoriach. Ochojska chodziła w specjalnych gorsetach, miała usztywnione nogi. Ją i inne dzieci uczono chodzić, ale także upadać w kontrolowany sposób. Państwo przykładało ogromną wagę do tego, żeby te dzieci były maksymalnie samodzielne i przygotowane do samowystarczalności.

Janina Ochojska, fot.: Jakub Włodek/Agencja Gazeta


Tak nastawiona do życia Ochojska – pomimo niepełnosprawności - ukończyła astronomię i zaczęła pracę w pracowni astrofizyki w Polskiej Akademii Nauk. Jej karierę przerwała konieczność przeprowadzenia operacji kręgosłupa. Dzięki pomocy zakonnicy została przyjęta do szpitala we Francji, w którym spędziła rok i w którym zyskała żelazny kręgosłup. Tam też poznała ideę pomocy humanitarnej i – chcąc spłacić dług wdzięczności za uratowanie jej sprawności (bez operacji nie mogłaby chodzić) – zaczęła działać jako wolontariuszka w Fundacji EquiLibre. W tym czasie wynajdowała kontakty i organizowała pomoc dla Polski. W 1989 roku pomagała we współtworzeniu polskiego oddziału fundacji, który zorganizował m.in. konwój polskiej pomocy dla byłej Jugosławii. Od 1994 roku działa w ramach założonej przez siebie Polskiej Akcji Humanitarnej, w której pełni funkcję prezeski.

Dla wielu Ochojska jest symbolem tego, ile można zdziałać z inicjatywy jednej osoby. Przez dłuższy czas ludzie w ogóle nie zdawali sobie sprawy z tego, że Ochojska żyje z niepełnosprawnością, że zmagać się musi także ze swoim ciałem i ograniczeniami. O swojej chorobie, dzieciństwie w szpitalach, operacjach, pierwszy raz opowiedziała w „Gazecie Wyborczej” w 2018 roku. Do tego czasu to jej dokonania ją definiowały. A te są imponujące. W samym tylko 2017 roku Polska Akcja Humanitarna dotarła do ponad 800 tysięcy potrzebujących, reagując na klęski żywiołowe i kryzysy. PAH rozwija także misje w miejscach z brakiem bezpieczeństwa żywnościowego, pomaga w tworzeniu rozwiązań systemowych, buduje studnie, bez których nie ma upraw.

Janina Ochojska tłumaczy, że ludzie są istotami społecznymi, że nie dalibyśmy rady żyć bez innych ludzi. Jej zdaniem nasze relacje zbudowane są na wzajemnym zrozumieniu, które oznacza pomoc. A pomoc to dla każdego coś innego – dla jednego uśmiech, dla innego żywność, dla jeszcze innego wniesienie zakupów.

Janina Ochojska, fot.: Jakub Włodek/Agencja Gazeta


Pomaganie we krwi

O tym, jak wielki może być mały gest, wie doskonale Anna Dymna. Aktorka od ponad 16 lat tworzy fundację „Mimo wszystko”, ale twierdzi, że pomaganie ma we krwi od urodzenia. Dzięki mamie Anna Dymna wiedziała, że najważniejszy jest człowiek. Kiedy jej mama widziała na ulicy pijanego człowieka, zawsze sprawdzała, czy nie trzeba mu pomóc, nigdy nie wzbudzał w niej niechęci, nie odwracała głowy, nie ignorowała nikogo. Dymna pomaga osobom z niepełnosprawnościami umysłowymi, którym pomagać najtrudniej. Jak sama tłumaczy, ludzie wolą wspierać chore dzieci, które wyzdrowieją i wrócą do normalności. Z jej dorosłymi podopiecznymi nigdy tak się nie stanie. Dymna ceni ich za prostolinijność, szczerość, emocjonalność, sama jest im wdzięczna za to, że przy nich czuje się lepsza. Aktorka zapewnia, że pomaga im z egoizmu, bo pomaganie im ją uczłowiecza.

Jak na stronie Fundacji tłumaczy psycholożka Aurelia Korbiel: Niepełnosprawni intelektualnie to wyjątkowi pacjenci. To osoby szczególnej troski. Aby mogli uczestniczyć we wspólnym życiu społecznym, potrzebują naszej opieki. Ta szczególna sytuacja ich zdrowia nie oznacza niemożności rozumienia i nauczenia się czegokolwiek. Każda z osób, w zależności od poziomu rozwoju, posiada własne zasoby intelektualne, pewne zdolności i sprawności, które można rozwijać, a na pewno podtrzymać.

Anna Dymna na rzecz osób potrzebujących wsparcia angażowała się na długo przed założeniem własnej fundacji. Dobitnie świadczy o tym lista nagród i wyróżnień, które od lat otrzymuje za swoją działalność charytatywną. Od wielu lat uczestniczy w projektach organizacji pozarządowych, m.in.: w kwestach Obywatelskiego Komitetu Ratowania Krakowa, akcjach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, Stowarzyszenia „Wielkie Serce”, fundacji: „Mam Marzenie”, „Nuta Nadziei”, „Akogo?” i wielu innych. Od 2006 roku jest ambasadorem Stowarzyszenia Debra Polska „Kruchy Dotyk”, skupiającego osoby cierpiące na rzadką chorobę genetyczną Epidermolysis Bullosa. W 1999 roku rozpoczęła współpracę z Fundacją im. Brata Alberta i jej prezesem ks. mgr. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, pomagając m.in. przy realizacjach inscenizacji Teatru „Radwanek”, którego aktorami są osoby niepełnosprawne intelektualnie, mieszkańcy schroniska w podkrakowskich Radwanowicach. Poświęcając swój prywatny czas, reżyseruje i pisze scenariusze do przedstawień „Radwanka”. W 2001 roku była także pomysłodawczynią Ogólnopolskiego Festiwalu Twórczości Teatralno-Muzycznej Osób Niepełnosprawnych „Albertiana”, którego coroczny finał ma miejsce na Dużej Scenie Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie.

Anna Dymna, fot.: Jakub Porzycki/Agencja Gazeta


Trzy lata temu Akademia Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie nadała Annie Dymnej najwyższą godność akademicką - tytuł doktora honoris causa. W laudacji zaznaczono, że tytuł doktora honoris causa Dymna otrzymuje głównie za to, że pracę na scenie, w filmie, szkole teatralnej łączy z niezwykle skuteczną działalnością na rzecz osób chorych i niepełnosprawnych.

Dymna i Ochojska wykonują ogromną pracę, wprawiając w ruch wielką machinę pomocy. Na ich tle nasze zadanie ogranicza się właściwie do minimum – wsparcia ich działań i pomocy finansowej. Bo ich działania nie mają ceny.

To jest patologia! Przypadek Pauliny Łopatniuk

Takich specjalistów jak Paulina Łopatniuk nie ma w Polsce wielu – patomorfologią zajmuje się ledwie 500 osób w całym kraju, na dodatek średnia ich wieku to 57 plus. Ona jako jedyna spośród swoich kolegów po fachu prowadzi bloga „Patolodzy na klatce” i fanpejdż na Facebooku o tej samej nazwie, który obserwuje ponad 100 tysięcy osób. „Patolodzy na klatce” i opisywane tam przypadki przyciągają osoby interesujące się medycyną, ale także laików zafascynowanych barwnymi opisami autorki


Skąd taka specjalizacja?

Na wybór tej wąskiej specjalizacji Paulina Łopatniuk zdecydowała się już po studiach, podczas stażu podyplomowego. Zastanawiała się nad pozostaniem na uniwersytecie medycznym i poświęceniu się pracy naukowej. Okazało się jednak, że patomorfologia wygrała – jako ta najbardziej interesująca dla Łopatniuk spośród pozostałych dziedzin klinicznych.

Patolodzy działają w niszowej specjalizacji. Żeby zostać specjalistą patomorfologii trzeba przejść – podobnie jak lekarz – sześć lat studiów na uniwersytecie medycznym, na kierunku lekarskim, zaliczyć rok stażu i kolejnych pięć lat specjalizacji z patomorfologii. Łopatniuk pracuje z mikroskopem, analizując pobrane tkanki z badanych narządów. Kiedy dostaje próbki pooperacyjne, nie musi się spieszyć z wynikami, tempo ważne jest w przypadku próbek śródoperacyjnych, gdy informacji na ich temat należy dostarczyć jeszcze podczas zabiegu. W takim przypadku tkanki są świeże – dopiero co pobrane, a nie zakonserwowane w formalinie.

Paulina Łopatniuk, fot.: Zofia Puchalska


Daleko i blisko pacjentów

Chociaż Łopatniuk nie poznaje osobiście pacjentów, często śledzi ich losy od momentu badania pierwszej próbki, przez postawienie rozpoznania, wyniki kontrolne w trakcie leczenia. Przez jej ręce przechodzą próbki mówiące o wznowie choroby lub przerzutach. Niektóre zmiany, które dostaje do badania, są naprawdę dramatycznie duże i poważne – wtedy ekspertka zastanawia się, jak to możliwe, że nikt nie wyczuł na przykład mięśniaka macicy wielkości dużej pomarańczy.

Specjalizacja Pauliny Łopatniuk wymaga ciągłego szkolenia „oka”, bycia na bieżąco z publikacjami, nowymi badaniami i ciekawymi przypadkami. Czasami praca nad jakąś próbką wymaga odejścia od mikroskopu i wyszukania informacji w literaturze branżowej. Tu trzeba się ciągle rozwijać – jeździć na kursy i szkolenia. W tej pracy równie ważne są: zmysł obserwacyjny, praktyka, szczególna spostrzegawczość i umiejętność wyłapywania odstępstw w bardzo złożonych obrazach.
Patomorfolodzy nie leczą ludzi, ale ich diagnozują – bez wyników ich pracy niemożliwe byłoby stawianie rozpoznań, a w konsekwencji skuteczne leczenie - na przykład w onkologii. W przypadku nowotworów specjalista patolog rozpoznaje nie tylko jego nazwę, ale i podtyp, podając dokładny opis, stopień jego zaawansowania i ocenę możliwego wycięcia.

Popularyzatorka nauki

Przypadek Pauliny Łopatniuk pokazuje, że ciekawie opowiedziany niszowy temat może zafascynować rzesze ludzi. W tym wypadku ważna jest także pasja, z jaką patomorfolożka podchodzi do swojej pracy i radość, jaką czerpie z pisania o niej.

Zanim Łopatniuk założyła w 2015 roku bloga, luźno współpracowała z kilkoma portalami – ale były to krótkie epizody, w których opisywała głównie streszczenia artykułów naukowych. Jak przyznaje, jej samej wydawały się one jednak nudne. Z czasem – namówiona przez znajomych – założyła bloga, na którym opisywała ciekawostki, wrzucała m.in. zdjęcia obrazów mikroskopowych i nowotworowych guzów. Skąd nazwa bloga? „Patolodzy na klatce” to branżowy żarcik. Patologią określa się zazwyczaj tzw. patologię społeczną – osoby, które na klatkach schodowych spożywają alkohol i zanieczyszczają otoczenie, a nie patologów, czyli lekarzy o tej wąskiej specjalizacji.

Książka Pauliny Łopatniuk, fot.: Archiwum prywatne


Łopatniuk pisząc bloga – oprócz popularyzowania nauki ma jeszcze jeden cel – oswajać ludzi z chorobami. Patolożka pokazuje, że diagnoza „nowotwór” nie zawsze jest powodem do paniki i załamania, że zmianę skórną warto szybko zbadać i w razie potrzeby podjąć leczenie, które okaże się skuteczne. Niektóre wpisy podszyte są humorem, ale nie są to żarty z pacjentów, tylko z prezentowanych na blogu przypadków.
Paulina Łopatniuk swojego bloga traktuje bardzo osobiście – lubi opowiadać o nauce, aktywnie dyskutować pod wpisami, obalać naukowe mity, a w razie potrzeby wypraszać awanturujących się internautów. Zwłaszcza to ostatnie jest dla niej istotne – ponieważ prowadzi stronę naukową, nie mogą na niej wisieć komentarze, które zawierają nieprawdziwe informacje.

Trafiona, bo przystępna

Zaletą wpisów Łopatniuk jest bardzo przystępny język, fascynujące zagadnienia, nieoczywiste fakty, ilustracje i zdjęcia. Dzięki żartom i anegdotom udaje się uniknąć naukowego zadęcia. W takiej formie mało kto przekazuje rzetelną wiedzę naukową.

Paulina Łopatniuk za „Patologów na klatce” otrzymała główną nagrodę w XIII edycji konkursu Popularyzator Nauki serwisu Nauka w Polsce i Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego w kategorii Media. Patolożka chętnie bierze udział w wykładach popularnonaukowych (w ramach CN Experyment czy w CN Kopernik, podczas Warsaw Comic Con). Na fali sukcesu bloga wydała w 2019 roku książkę „Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak”, udowadniając, że autentyczna pasja i uznanie czytelników mogą stworzyć wiele zaskakujących możliwości i stworzyć zupełnie nowe szanse.

Wielkie umysły, które inspirują

Słuchajmy mądrych kobiet, bierzmy z nich przykład, niech służą nam za motywację. Ich słowa mogą być świetnym wsparciem i bazą do wyrabiania własnych poglądów – zwłaszcza na temat feminizmu. Nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy, to odmienne opinie pozwalają spojrzeć na nasze własne przekonania z boku i pełniej rozumieć świat.

Profesor Maria Janion jest historyczką literatury, idei i wyobraźni, naukowczynią, która przez dekady pracowała w Instytucie Badań Literackich Państwowej Akademii Nauk. Była wieloletnią wykładowczynią na Uniwersytecie Gdańskim i Warszawskim. Przez wiele lat jej głównym obiektem zainteresowań był Romantyzm i jego wpływ na współczesną kulturę. Profesor Janion jest autorką wielu książek, m.in.: „Życia pośmiertnego Konrada Wallenroda”, „Kobiety i duch inności”, „Wampir: biografia symboliczna”.

Profesor Maria Janion wykształciła zastępy humanistów, dziennikarzy i pisarzy, którzy kiedyś byli jej studentami, a teraz stanowią polską elitę intelektualną: Kazimierę Szczukę, Marka Bieńczyka, Stanisława Rośka. Jej dawna studentka, wykładowczyni profesor Małgorzata Książek-Czermińska mówiła o Janion w wywiadzie, że to postać charyzmatyczna, obdarzona szczególną umiejętnością gromadzenia wokół siebie ludzi.

Swoich studentów starała się zjednywać, a nawet opętywać, żeby mieli odwagę myśleć samodzielnie i stawiać pytania. Profesor Janion podkreślała w rozmowach, że ceni odmienne poglądy. Dodawała, że na tym polega praca seminaryjna – na nieograniczaniu możliwości wypowiedzi. O tym jednak, jaki wpływ miała profesor Janion na studentów, dobitnie widać w cytacie z dawnej studentki przytoczonym w wywiadzie-rzece „Prof. Misia”:
„Profesor Janion była specjalistą od Romantyzmu i była tak mądra i fenomenalna, że dziewczyny POŁYKAŁY jej wykłady. Miała głęboką, szeroką wiedzę. Poruszała się swobodnie we wszystkich innych dziedzinach, nie tylko w literaturze. Mówiła piękną polszczyzną, sugestywnie, ciepło. Jak się kończył jej 2-godzinny wykład, to nie chciało się im wyjść z tych wykładów. Były zaczarowane. Zachwycone.
Nie podkreślała swojego statusu, chociaż była już wówczas po doktoracie... Widać było tylko wiedzę. Włosy miała krótkie. Dużo się uśmiechała. Była pogodna i była przyjazna młodzieży i była wobec nich bardzo ciepła”.

Profesor Janion to prawdziwa erudytka, która z równą swadą mówi o literaturze, historii, kinie, czy teatrze. Ta erudycja ją samą zresztą przytłaczała. Jak mówiła w jednym z wywiadów: Oczywiście, ja w ogóle chciałabym się uwolnić od mojej erudycji. Bardzo bym chciała, ale to może się zdarzyć tylko na chwilę. Na dłużej jest to niemożliwe, bo moja pamięć jest już w odpowiedni sposób zorganizowana, działa sama, nie daje mi żyć.

Sama Janion zawsze podkreślała, że jest nauczycielką i relacje z uczniami mają dla niej wielkie znaczenie. Profesor jest uznawana za patronkę polskich feministek. W wywiadach mawiała, że w naszym społeczeństwie zakorzeniona jest wizja kobiety jako osoby trochę niepoważnej, pretendującej do czegoś, do czego nie jest powołana przez naturę czy przez kulturę. Walczy o coś, co jej się nie należy. Uspokajała jednak, że do wyższego wykształcenia nie da się zamknąć drogi. Zresztą to swoją najbliższą przyjaciółkę – nieżyjącą już profesor literatury polskiej – Marię Żmigrodzką określała mianem najinteligentniejszej osoby w Polsce.

Śmiało i do przodu

Podobnie jak profesor Marii Janion, tak i profesor Magdalenie Środzie bardzo bliski jest feminizm. Janion walczyła o uznanie w polskiej literaturze miejsca, jakie zajmowały grupy pod wieloma względami tej swobody pozbawione, jak kobiety, geje i Żydzi, kilkakrotnie atakowała prawicowych polityków za gloryfikowanie męskiego i heteroseksualnego polskiego mitu narodowego. Protestowała przeciwko budowie pomnika Romana Dmowskiego w Warszawie, broniła artystki Doroty Nieznalskiej, sprzeciwiała się nazywaniu aborcji "zabijaniem życia".

Etyczce, działaczce feministycznej i publicystce również nie brakuje odwagi w głoszeniu poglądów. I co ważne, wyróżnia ją także działanie i widoczność w dyskusji publicznej. Środa jest profesor nadzwyczajną filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, założycielką i kierowniczką Podyplomowych Studiów Etyki i Filozofii UW, członkinią Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk oraz Rady Instytutu Spraw Publicznych. Jest również członkinią Rady Programowej Kongresu Kobiet i współorganizatorką kolejnych jego edycji. Często gości w programach publicystycznych i proszona jest o przedstawianie swojego stanowiska w mediach, pisze felietony, udziela się publicznie – co powoli otwiera drogę innym kobietom do występowania w mediach w roli ekspertek.

Współtworzonemu przez nią Kongresowi Kobiet udało się doprowadzić do sytuacji, w której kobiety z bardzo różnych środowisk zaczęły razem działać i rozumieć, że dyskryminacja kobiet jest czymś złym, co jednak da się pokonać. Środa nie ma wątpliwości, że zasługą kongresu jest wprowadzenie kobiet na listy wyborcze i uczynienie przedmiotem publicznej debaty tematów określanych mianem kobiecych (żłobki, przedszkola, równa płaca za tę samą pracę, przemoc wobec kobiet).

Z niezadowolenia i wściekłości Magdaleny Środy biorą się konkretne akcje – oprócz wspomnianego już Kongresu Kobiet, także akcja „Rodzić po ludzku” – reakcja na jej własne przeżycia porodowe.

Środa mówi w wywiadach, że miała dużo szczęścia – ma świetne wykształcenie, łatwy dostęp do wiedzy, przez co nigdy nie czuła się gorszą od mężczyzn.

Magdalena Środa, fot.: Adrian Grycuk


Sama jest bardzo niezależna i – jak podkreślała w wywiadzie dla „Gali”, gdyby nie była traktowana po partnersku, odeszłaby. „Nie wyobrażam sobie, że mój partner mi mówi: ‘Na to ci nie pozwalam’, albo: ‘Tego nie zrobisz’. Choć mam mnóstwo listów od kobiet, które piszą: ‘Chciałam przyjść na pani wykład, ale mąż mnie nie puścił z domu’. Dla mnie to szokujące! Mąż nie pozwala żonie wyjść z domu? W XXI wieku?!”.

Środa, podobnie jak Janion, twierdzi, że kluczowe dla rozwoju kobiety i jej obecności na rynku pracy (w tym niezależności) jest wykształcenie. Obie naukowczynie uważają, że wykształcona kobieta może się realizować nie tylko w małżeństwie. Taki model jest jej zdaniem kobietom wmówiony, by nie naruszać wygodnej dla mężczyzn struktury świata. Jej mąż, również filozof, jest wspaniałym partnerem. Jak mówi Środa, to on wychował córkę, kiedy profesor zajmowała się życiem zawodowym.

Środa wierzy, że kobiety będą kiedyś zajmowały najwyższe stanowiska. Jak powiedziała w wywiadzie dla „Dwutygodnika”: Żeby być takim optymistą, trzeba zobaczyć, co było sto lat temu. Wtedy kobiet nie było w ogóle w polityce, w sferze publicznej, gdy chciały się edukować, to mówiono im, że będą bezpłodne, jak pierwszym studentkom Harvardu. We Francji, jak Curie-Skłodowska pojechała do Paryża, to nawet takie słowo: une etudiante, czyli studentka, oznaczało kochankę studenta. Bo nie było jeszcze studentek. Kobieta, która studiowała matematykę, to był absolutny fenomen. Zatem, patrząc wstecz, możemy się pocieszyć, że jesteśmy dziś w dużo lepszej sytuacji.

Sztuka jest rodzaju żeńskiego. Kobiety, które otworzyły drzwi kolejnym pokoleniom

Wybitne artystki, performerki, architektki, projektantki. Są coraz bardziej widoczne i mają dużo do przekazania. Zanim jednak do głosu doszło współczesne pokolenie, wcześniej szlak przetarły im starsze koleżanki.

Kontrowersyjne, dające do myślenia, angażujące widownię ale i wtapiające się w przestrzeń publiczną i stające się punktami rozpoznawczymi polskich miast. Prace polskich artystek stają się coraz bardziej widoczne i doceniane. To praca kobiety osiągnęła także rekordową cenę wśród wszystkich prac polskich artystów – na aukcji Sotheby’s obraz „Rafaela sur fond vert” pochodzącej z Warszawy Tamary Łempickiej sprzedano za 8,48 mln dolarów. Prace Łempickiej sprzedano w sumie za 87,2 mln dolarów, a jej nazwisko pojawia się w zestawieniach najdrożej sprzedawanych twórczyń obok Joan Mitchell i Louise Bourgeois. Bardzo znane i doceniane są na świecie także dzieła Magdaleny Abakanowicz i Aliny Szapocznikow.

Artystka feministka

Ostatnio duży rozgłos i kontrowersje wywołała Natalia LL, czyli Natalia Lach-Lachowicz i jej praca z 1972 roku zatytułowana „Sztuka konsumpcyjna”. Na zdjęciach i filmach modelki jedzą banany, parówki, kisiel. Artystkę i jej pracę w 2019 roku dosięgła doskonale jej znana z czasów PRL-u cenzura – dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie, profesor Jerzy Miziołek postanowił wycofać jej pracę z ekspozycji. Pod wpływem reakcji mediów i widzów zdanie zmienił.

Natalia LL była w latach siedemdziesiątych XX wieku najbardziej znaną – obok Magdaleny Abakanowicz – polską artystką. Należała do kanonu sztuki feministycznej i polskiej. Zajmuje się grafiką, performancem, sztuką wideo, fotografią, rzeźbą, tworzy instalacje. W młodości Natalia LL skupiała się na erotyzmie, robiąc akty i odważne zdjęcia. Jak odważne? Tak, że jej wystawa o tytule „Fotografia intymna” została zamknięta dzień po otwarciu. Jak tłumaczyła artystka w wywiadach: „Moja sztuka obfituje w motywy erotyczne, bo ta aktywność zawsze mnie interesowała. Erotyka jest ważnym aspektem ludzkiego życia. Ten temat zawsze podnieca ludzi, pominięcie go w sztuce uważałabym za błąd.”

Prace Natalii LL znajdują się m.in. w zbiorach Frauen Museum w Bonn, International Center of Photography w Nowym Jorku, Musee National d'Art Moderne oraz Centre Georges Pompidou w Paryżu. W marcu 2019 roku jej prace pokazywano w londyńskiej galerii S2. W 2007 roku Natalia LL otrzymała Srebrny Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis". Dodatkowo w styczniu 2013 roku w jej ręce trafiła Nagroda im. Katarzyny Kobro. W 2018 roku została uhonorowana wyróżnieniem Rosa Schapire Art Prize.

Odwaga w architekturze

Wciąż niedoceniona pozostaje rola kobiet w kształtowaniu współczesnej wizji architektury i urbanistyki. W tej dziedzinie wciąż silny jest stereotyp patriarchalnego świata budowniczych, nad którym króluje mężczyzna-architekt. Niesłusznie, bo mamy wiele wspaniałych przedstawicielek tego zawodu.

Barbara Brukalska i Jadwiga Grabowska-Hawrylak to dwie wybitne architektki, które uznawane są za – odpowiednio – najważniejszą architektkę awangardową w Polsce i ikonę powojennej wrocławskiej architektury.

Brukalska była pierwszą kobietą-profesorem na Politechnice Warszawskiej, wielbicielką prac francuskiego architekta, czołowego modernisty - Le Corbusiera. Dla Brukalskiej, która pracowała w duecie z mężem, także architektem, ważna była idea taniego i funkcjonalnego budownictwa i takiego samego wzornictwa. Wspólnie małżeństwo zaprojektowało m.in. osiedla WSM na Żoliborzu w Warszawie, dom z pracownią przy ul. Niegolewskiego 8 - nazywany pierwszą awangardową realizacją w Polsce. Po II wojnie światowej rozbudowała warszawski Dom pod Orłami, zaprojektowała osiedle mieszkaniowe na Okęciu, Dom Matysiaków w Warszawie, kościół w Troszynie oraz kościół w Sypniewie.

Warszawa Dom Brukalskich ul. Niegolewskiego 8, fot.: Bornholm


Dziełem, które współtworzyła Jadwiga Grabowska-Hawrylak jest osiedle przy wrocławskim placu Grunwaldzkim, zwane "Manhattanem" lub "sedesowcami". Osiedle jest uznawane za jedno z najlepszych i najbardziej kontrowersyjnych projektów tamtego okresu - najbardziej charakterystyczną cechą domów wchodzących w jego skład jest brak kanciastych, klockowatych form oraz tarasy widokowe na dachach.

Wrocław, osiedla na ul. Grunwaldzkiej, fot.: Fred Romero


Własny dom Grabowskiej-Hawrylak przy ul. Kochanowskiego (współautorem projektu był Maciej Hawrylak) otrzymał nagrodę Dom Roku przyznawaną przez SARP.

Widoczna w przestrzeni miejskiej

Artystce, której pracami udało się podbić serca mieszkańców Warszawy i Łodzi oraz wtopić w krajobraz jest Joanna Rajkowska. Jej "Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich", to palma, stojąca na środku warszawskiego ronda de Gaulle’a, zmieniła centrum stolicy. Powstanie Palmy, zainspirował pobyt Rajkowskiej i innego artysty - Artura Żmijewskiego w Izraelu w 2001. Pierwotnie instalacja miała składać się ze szpaleru palm, ostatecznie artystka zdecydowała się ustawić jedną.

Joanna Rajkowska, fot.: Marcin Stępień/Agencja Gazeta


Mieszkańcy placu Grzybowskiego w Warszawie uwielbiali z kolei „Dotleniacz” – wystawę CSW, w której głównymi elementami był wzbogacony tlenem sztuczny staw wkomponowany w trawnik miejski. Instalacja żyła własnym, niekoniecznie ściśle związanym ze sztuką życiem. Plany jego usunięcia spotkały się z protestami, a ostatecznie w opisie rozpisanego w 2008 roku konkursu na zagospodarowanie tego terenu znalazł się warunek umieszczenia oczka wodnego.

Kolejny miejski projekt, tym razem łódzki „Pasaż Róży" to wielkoformatowa mozaika z kawałków szkła, całkowicie pokrywająca dwa boki kamienic. Projektem tym Joanna Rajkowska z jednej strony odnosi się do fenomenu widzenia, a z drugiej - do choroby córki, u której zdiagnozowano nowotwór obu oczu. Zdarzają się także projekty, których nie da się zrealizować – jak Minaret zrobiony z nieczynnego komina w Poznaniu. Jednak nawet niedokończone inicjatywy wzbudzają emocje i dyskusje. Dokonania Joanny Rajkowskiej spotykają się także z uznaniem – artystka otrzymała Paszport „Polityki” w 2007 roku oraz Nagrodę Wielką Fundacji Kultury Polskiej za całokształt twórczości.

Łódź Piotrkowska 3 - Pasaż Róży, fot.: Stevenlodz


Hoffland kraina mody

Barbara Hoff jest uznawana za projektantkę, która wyprzedzała swoją epokę. Zależało jej na tym, żeby ubrania były proste, praktyczne i celnie trafiały w potrzeby Polek. Ubrania od Barbary Hoff miały być także wielofunkcyjne i łatwe do komponowania w różnorodne zestawy. Projekty okazywały się hitami, sprzedawały się na pniu, a dyrektorzy fabryk nie musieli oglądać rysunków, bo wiedzieli, że będzie sukces.

Hoffland, fot.: Michał Ryniak/Agencja Gazeta


Hoff nie była z wykształcenia projektantką mody – ukończyła historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jej przygoda z modą rozpoczęła się od współpisania felietonów na temat mody do „Przekroju”. Później zaczęła wymyślać ubrania do sesji zdjęciowych publikowanych na łamach tego pisma. W pewnym momencie Hoff uznała, że nie chce tylko mówić, jak Polacy mają się ubierać, ale chce ich w modne stroje ubierać.

Jej pomysł na realizację marzenia był prosty: ona projektuje sukienki, Zakłady Przemysłu Odzieżowego Cora je szyją, a Cedet (Centralne Domy Towarowe) je sprzedają jako kolekcję „Przekroju” sygnowaną nazwiskiem Hoff. W ten sposób powstało 11 tysięcy sukienek, które zniknęły ze stoiska w ekspresowym tempie.

Dla Barbary Hoff projektowanie to nie był koniec działań. Gros czasu i energii poświęcała organizacji produkcji: poszukiwaniu tkanin oraz dodatków. W ciągu 40 lat projektowania współpracowała z przeszło 50 fabrykami, spółdzielniami i zakładami odzieżowymi. Szyła ubrania z zalegających w magazynach materiałów, kierując się zasadą, że tkaniny mogą być jakie bądź, ale krój ma być modny, a projekt dobry.

Barbara Hoff, fot.: Piotr Janowski/Agencja Gazeta


Hoffland okazał się fenomenem wyprzedzającym swoje czasy i długo nie miała konkurencji - w pierwszych latach XXI wieku ubrania z metką Hoffland można było kupić w samym sercu Warszawy – w Galerii Centrum, gdzie wisiały tuż obok kolekcji zachodnich marek. Jak na wybitną specjalistkę przystało, po zamknięciu Hofflandu dostawała propozycje pracy – także z zagranicy. Nigdy z nich jednak nie skorzystała – pozostając legendą i inspiracją dla młodych twórców.

Dorota Nieznalska, artystka wizualna, która za instalację „Pasja” została oskarżona o obrazę uczuć religijnych i w 2003 roku skazana na karę wykonania prac społecznych (w 2010 roku została oczyszczona z zarzutów) tak napisała dla tygodnika „Kultura Liberalna” o sztuce tworzonej przez kobiety:

„Jeszcze w latach 80. czy 90. kobieca aktywność w dziedzinie sztuk wizualnych była ciągle zjawiskiem niszowym, marginalnym. Dzięki feminizmowi (lata 70.) oraz skutecznej roli sztuki krytycznej (lata 90.), ta dysproporcja uległa zmianie. Od kilku lat aktywność kobiet w zakresie sztuk wizualnych – artystek, kuratorek sztuki, aktywistek – staje się bardzo znacząca. Główne muzea sztuki współczesnej, galerie, instytucje kultury w Polsce wręcz ‘zostały opanowane’ przez kobiety piastujące stanowiska dyrektorskie. Nareszcie ciężka praca, kompetencje, wiedza, doświadczenie, kreatywność i wizja wielu z nich zostały właściwie docenione”.

To kobiety są orędowniczkami zmian w domu: Simona Kossak, Areta Szpura

To nie będzie optymistyczny początek tekstu, ale na optymizm jest już trochę za późno. Pod względem ekologii jesteśmy w miejscu, w którym musimy zmienić swoje postawy i posprzątać świat. W ciągu roku produkujemy 350 mln ton plastiku, który potrzebuje trzech stuleci, żeby zniknąć – foliowa jednorazówka będzie żyła dłużej niż nasze dzieci, wnuczęta i prawnuki. Naukowcy przewidują, że w 2050 roku w oceanach może być więcej plastiku niż ryb.

Kobiety mają odwagę żyć inaczej. Jeśli mają przekonanie na temat obranej przez siebie drogi, potrafią także namawiać innych do zmiany. Protestują, przechodzą na wegetarianizm, wprowadzają proekologiczne zachowania we własnych domach. Nawet te najmłodsze – jak Greta Thunberg – szwedzka aktywistka ekologiczna – mają siłę i odwagę, żeby tworzyć precedensy i z uporem zwracać uwagę na kwestię niezbędnych ekozmian. Wyrazista osobowość – jak w przypadku nastolatki ze Sztokholmu, przyrodniczki Simony Kossak, czy umiejętne granie mediami Arety Szpury na pewno w tym pomagają.

Z dzikiem, krukiem i osłem

Simona Kossak zmarła w 2007 roku, ale gdyby żyła, ta polska naukowczyni miałaby teraz najlepszy czas na szerzenie swojej wiedzy i przekonań oraz zdobycie rzeszy bardzo świadomych słuchaczy. Sama o sobie mówiła, że jest „zoopsycholożką”. Była biolożką, profesorem nauk leśnych i popularyzatorką nauki. Jej konikiem stało się zachowanie naturalnych ekosystemów w Polsce oraz ekologia behawioralna ssaków. Do Puszczy Białowieskiej, w której spędziła 30 lat, uciekła z Krakowa. A miała od czego uciekać – pochodziła bowiem ze słynnej rodziny Kossaków – malarzy. Była prawnuczką Juliusza, wnuczką Wojciecha i córką Jerzego. Ostatecznie udało jej się jednak odciąć od rodzinnych tradycji i zostać zapamiętaną jako „królowa puszczy”.

W czasach, kiedy coraz częściej podnoszona jest ręka na naturalne puszcze i lasy, a cywilizacja wkracza szybciej i głębiej, głos osób takich jak Simona Kossak jest na wagę złota. Kossak była naukowczynią, profesorką, ale także niesamowitą osobowością i opowiadaczką – miała zresztą swoją audycję „Dlaczego w trawie piszczy” w Radiu Białystok i napisała książkę „Saga Puszczy Białowieskiej”. Jej historie były wyjątkowe, narracja fascynująca, Kossak miała pazur i niepodrabialny styl.

Mieszkała w Dziedzińce, w drewnianej chacie w Puszczy razem z dzikiem, osłem i krukiem. Była nazywana buntowniczką, hipiską, czarownicą, która znała mowę zwierząt. Żyła bardzo blisko przyrody - niektórzy wspominają, że wprost „pachniała lasem”, lubiła śpiewać przy ognisku, opalać się nago. Z drugiej strony nie miała problemu ze współpracą z ludźmi – pracowała w Instytucie Badawczym Leśnictwa w Białowieży, miała wykłady na politechnice, nagrywała audycje.

Simona Kossak, fot.: Agnieszka Sadowska/Agencja Gazeta


Wyróżniała się – także burzą rudych loków - na tle mniej kolorowych i przebojowych naukowców. Miała także ducha walki i siłę do głoszenia swoich poglądów. Jak tłumaczy w wywiadach Anna Kamińska, autorka książki „Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak”, Simona w patriarchalnym, konserwatywnym społeczeństwie znalazła w sobie siłę, żeby wybrać bezkompromisową ścieżkę wbrew oczekiwaniom otoczenia i rodziny. A jej model życia i walka o nienaruszalność Puszczy Białowieskiej przez wielu uważane były wtedy za wariactwo. Jednak jako profesor, pełnokrwisty przyrodnik i człowiek, który mówi to, co myśli, cieszyła się wielkim szacunkiem i estymą.

Simona Kossak, fot.: Agnieszka Sadowska/Agencja Gazeta


Długa droga od mam do jestem

Areta Szpura nie jest naukowczynią, nie studiowała nauk przyrodniczych, ale jej potrzeba ekozmian jest równie silna. Siłą Szpury jest dawanie przykładu i porywanie tłumów (jak akcją nawołującą do bojkotu jednorazowych słomek) oraz umiejętne wykorzystywanie w tym celu w mediów społecznościowych. Najbardziej chyba znana w Polsce twarz ruchu „less waste”. W jej przypadku wszystko zaczęło się od ograniczenia zakupu i. produkcji ubrań, bo to był najbliższy jej temat. Jeszcze jako właścicielka marki odzieżowej Local Heroes trafiła na książkę o tym, jak produkcja ciuchów fast fashion jest szkodliwa dla przyrody i ludzi. Aktywistka przyznaje, że nie zdawała sobie sprawy, że przemysł, którego była częścią, tak działa i wygląda, że branża, nakręcając konsumpcjonizm, jeszcze bardziej szkodzi środowisku.
Od tego czasu Szpura zaczęła powoli zmieniać swoje życie, a pierwszym krokiem było wycofanie się z firmy i zajęcie się aktywizmem na pełen etat. Na koncie Szpury jest wiele akcji edukacyjnych, a także książka „Jak uratować świat”. Przyznaje, że sama nie jest zero waste i raczej nigdy nie będzie. Stara się jednak wdrażać małymi krokami bycie eko i uczyć tego innych. Szpura mówi, że to jej 11. przykazanie.
„Byłoby idealnie, gdyby opakowanie żyło tyle, co produkt. A tak, mamy serek, który ważny jest miesiąc, a opakowanie po nim żyje 500 lat. Warto coś w sobie zmienić, po plastik już dawno nas zalał – jeszcze tylko nie jesteśmy tego świadomi” – grzmi Areta Szpura Uczula także, żeby nie nabierać się na hasło „bioplastik” - Nie ma czegoś takiego jak bioplastik. Płacimy po prostu pięć razy więcej za plastik, który, OK, nie jest z ropy, ale to taki sam plastik jak każdy inny, będzie się rozkładał tak samo długo - mówi.

Areta Szpura, fot.: Adam Stępień/Agencja Gazeta


Areta zapewnia, że nie wie wszystkiego na temat ekologicznego życia, co więcej sama wciąż się uczy i zdarza się jej popełniać błędy. Ale z przyjemnością pośredniczy między nieśmiałymi i niepchającymi się przed kamery specjalistami i naukowcami a mediami mainstreamowymi. Przed Szpurą kolejny krok w rozwijaniu świadomości: naciskanie na rządzących i duże korporacje. Żeby – jak sama mówi - establishment i koncerny nie mogły już nam wciskać kitu i wymówek w kwestii ochrony środowiska.
Tak niezwykłe i oryginalne postacie, które żyją zgodnie ze swoimi przekonaniami, nawet jeśli dla innych to szaleństwo są nam wciąż potrzebne – po to, żeby dawać przykład i porywać.

„Ta praca dała mi pewność siebie, poczucie, że wszędzie dam sobie radę”

Iwona Blecharczyk udowadnia, że kobieta za kierownicą tira radzi sobie równie dobrze, co mężczyzna


Jesteś teraz w trasie?

Tak, jadę przez Niemcy. Teraz mam przerwę od jazdy i odpoczywam, bo w transporcie specjalistycznym, przewóz towaru dobywa się głównie nocą. Wiozę z Cuxhaven 62-metrową łopatę do wirnika turbiny wiatrowej, która zostanie zamontowana w Lichtenau.

Na czym konkretnie polega załadunek takiego towaru? Czy jego przygotowanie do transportu wymaga od Ciebie dużej siły?

Nie do końca. Odkąd jeżdżę w transporcie specjalistycznym, to mój towar jest zazwyczaj w jednym ogromnym kawałku i ma długość mniej więcej czterech TIR-ów. Nie dałabym rady go podnieść - robi się to dźwigami. Niemniej do moich obowiązków należy przygotować naczepę do załadunku, rozplanować, zadbać o zabezpieczenie i oświetlenie ładunku.

Iwona Blecharczyk, fot.: Archiwum prywatne


Wyjaśnij mi, czy jeśli bierze się zmiany trwające dwa tygodnie, to oznacza dwa tygodnie w trasie?

Tak, bywa, że jestem dwa tygodnie w trasie. Jeśli jadę po załadunek, to mogę jechać jak inni truckerzy - w ciągu dnia. Z załadunkiem specjalistycznym jeździ się nocami. To kwestia bezpie-czeństwa: trzeba jechać w konwoju, z pilotami, często towarzyszy nam policja. W ciągu dnia jeździ się dużo fajniej - więcej widać, szybciej wykonuje się pewne manewry.

I w czasie tych dwóch tygodni proza twojego życia wygląda tak, że śpisz i jesz w samochodzie, myjesz się na stacjach benzynowych?

Tak. Ale mam także postoje w windparkach, czyli na terenie parków wiatrowych, na łonie natury, w bazach na polach, na których nie ma nikogo. Na parkingach przy autostradach jest zupełnie inaczej. Tam są wyznaczane specjalne miejsca dla transportów ponadgabarytowych, ale takich miejsc jest niewiele i dopiero w Niemczech, bo w Polsce ich brak.

Żeby organizm prawidłowo funkcjonował, lekarze zalecają picie ponad dwóch litrów wody dziennie. To oznacza siedem-osiem wizyt w toalecie na dobę. Zastanawia mnie, czy taki tryb pracy nie odbywa się kosztem zdrowia? Jak często robisz postoje?


Dla mnie teraz to nie jest akurat żaden problem. W ciągu dnia nie pracuję, więc mogę pić do woli, odsypiam sześć godzin. Pracuję między 22 a szóstą rano, wtedy rzeczywiście ograniczam picie. Po czterech godzinach jazdy zatrzymujemy się na 45-minutową przerwę.

To, o co pytasz, jest większym problem dla kierowców standardowych ciężarówek - oni powinni zdecydowanie więcej pić wody. Z moich obserwacji wynika, że zamiast wody sięgają po słodkie napoje - żeby się trochę cukrem pobudzić. I chociaż mają możliwość zjechania, rzadko się zatrzymują, bo szkoda im czasu na postoje.

Nieraz mówisz, że kabina TIR-a to inny komfort jazdy niż ten w samochodzie osobowym. Co konkretnie masz na myśli?

Ciężarówka ma bardzo wygodny fotel pneumatyczny, który amortyzuje wibracje i wstrząsy. Ja jeżdżę volvo, które ma genialnie skonstruowany fotel kierowcy - świetnie podpiera wszystkie partie kręgosłupa, jest bardzo wygodny. Mój kręgosłup nie cierpi więc jakoś bardzo. Kierownica jest doskonale skonstruowana, można ją regulować w kilku płaszczyznach, mam też regulowane podłokietniki. To jest moje stanowisko pracy, mogę więc je tak ustawić, żeby było mi wygodnie. W kabinie TIR-a wszystko jest tak wymyślone, żeby kierowca miał jak najbardziej komfortowe warunki. A podczas przerwy mogę się na 40 minut położyć, dać odpocząć oczom - który kierowca osobówki ma taką możliwość?

Jeżdżąc w transportach specjalistycznych, muszę mieć cały czas bardzo wyostrzoną uwagę, być maksymalnie skoncentrowaną, żeby nikt mi nie wjechał pod transport. A wierz mi, nocą kierowcy samochodów osobowych bywają przytłumieni, nie zauważają, że mój ładunek jest długi na cztery TIR-y i potrafią pod taki ładunek wjechać.

Iwona Blecharczyk, fot.: Archiwum prywatne


Po ośmiu latach pracy czujesz, że twoje ciało ma dość? Bo mi po podobnym stażu przy komputerze za biurkiem kręgosłup siada.

Nie czuję, ale jest to kwestia tego, że ja zawsze wybierałam te sekcje transportu, w których dużo się pracowało fizycznie. Choć mam także epizod, że po roku pracy jako zawodowy kierowca ciężarówek przeniosłam się na prowadzenie chłodni. I tam w ogóle się nie ruszałam - samochód podstawiało się do załadunku i do wyładunku, ja musiałam go tylko prowadzić. Po trzech miesiącach takiej pracy pojawiły się okropne bóle kręgosłupa - nie mogłam siedzieć, leżeć, prowadzić. Wróciłam więc na tak zwaną “firankę” [plandekowe boki naczepy odsuwają się jak firanka na karniszu przyp. red.], gdzie trzeba zasuwać fizycznie i dużo się ruszać. Teraz mam dużo aktywności i dodatkowo wiele czasu spędzam na dworze - w parkach wiatrowych, gdzie jest czyste powietrze.

Jedyne co mi zaczyna doskwierać - i nie wiem, czy to nie jest już kwestia wieku - to rozregulowany cykl dobowy. Bo raz pracuję nocą, raz w dzień i organizm nie ma szansy się przyzwyczaić. A nie jestem w stanie odespać całej nocy, zazwyczaj budzę się po pięciu-sześciu godzinach snu. Taka huśtawka jest męcząca i obciążająca dla organizmu.

Czy kierowcy TIR-ów mają jakiegoś świętego graala? Firmę, w której chcieliby pracować? Samochód, na którym marzą, żeby jeździć? Trasę, której przejazd śni się po nocach?


Może kiedyś tak było, teraz już raczej nie. Kierowcy to bardzo, ale to bardzo niejednolita grupa zawodowa. Znajdziesz tu absolutnie wszystkich: profesorów, którzy byli wypaleni zawodowo, menedżerów, którzy mieli dość stresów, księży, którzy odeszli z kościoła, rolników, którzy przyszli tu dla pieniędzy, zupełnie prostych ludzi po podstawówce, czy nauczycieli - tak jak to ma miejsce w moim przypadku. Różni ludzie mają różne cele - jedni chcą zarobić, inni pozwiedzać. Dla większość to jest chyba po prostu źródło dochodu, a czasy tej legendarnej truckerki minęły.

Jak z twojej perspektywy wygląda ruch drogowy? Jak kierowcy osobówek powinni traktować TIR-y?

Dla nas, kierowców TIR-ów największą bolączką jest hamowanie i zajeżdżanie drogi przez samo-chody osobowe. I jeszcze wjeżdżanie w nasze martwe punkty i trzymanie się ich - czyli w miejsce po prawej stronie pojazdu na wysokości kabiny, gdzie po prostu przestajemy widzieć małe auta. Jeśli jesteśmy mocno załadowani, to jest nam bardzo ciężko wyhamować.

Z czego wynikają wypadki wielkich samochodów? Te przyczepy w rowach, rozlana czekolada z cystern?


Z największego grzechu kierowców TIR-ów, czyli niezachowywania odpowiedniego odstępu między samochodami. Z tego powodu ginie wielu kierowców, samochody się przewracają. Nawet ostatnio autostrada w Niemczech była zamknięta, bo się „ciężarówki położyły”. Ja nie wiem, co ci kierowcy robią, że TIR-y kładą - pogoda dobra, wiatru nie ma, trzy pasy. Oczywiście może się zdarzyć wystrzał opony, którego kierowca nie opanuje, to wypadek losowy. Ale wiele jest kraks, w których kierowca się zagapi, nie wyhamuje i wjeżdża innemu w tył, wywołując reakcję łańcuchową.

Zmieniając temat. Po ośmiu latach już pewnie fakt, że jesteś kierowcą TIR-a nie wzbudza aż takiej sensacji. Ty jednak przez swoje kanały na YouTube, Facebooku i Instagramie budujesz także swoją markę. Zostałaś wyróżniona tytułem Barbie Shero jako kobieta będąca wzorem dla innych, reklamujesz oleje Orlen Oil Platinium. Czy to nie wzbudza zazdrości w branży?


Od kiedy pracuję z transporcie specjalistycznym, jestem w bardzo małej i zamkniętej grupie kierowców - mamy swój świat, w którym wszyscy się znamy. Na początku, kiedy tu przeszłam, było trochę złośliwości i podszydzania, że “gwiazda przyszła”, że będę “gwiazdorzyć”, a inni będą za mnie pracować. Z czasem wywalczyłam swoją pozycję w firmie i wśród kierowców.

Iwona Blecharczyk, fot.: Mattel


Mam też poczucie, że wyróżnienie ze strony producenta Barbie sprawiało, że patrzy się na mnie z większym szacunkiem. Z przejawami zazdrości nie mam do czynienia, nawet jeśli wzbudzam zawiść, to jej wprost nie doświadczam.

Wspomniałaś, że zanim zostałaś kierowcą zawodowym, pracowałaś jako nauczycielka. Wiele razy mówiłaś w wywiadach, że to nie była praca dla ciebie, że szybko się wypaliłaś. Co powinna zrobić kobieta, która chciałaby pójść w twoje ślady i zostać kierowcą TIR-a? Jakie kursy ukończyć, ile pieniędzy będzie musiała w siebie zainwestować?

Na szczęście ten zawód można zdobyć bardzo szybko, nawet w trzy miesiące. Koszt to około 10 tys. zł. Zakładając, że ma się już prawo jazdy kategorii B, trzeba zrobić kolejno kategorie C i E. Gdy mamy już CE, zostaje kwalifikacja wstępna - kurs na przewóz rzeczy i można jechać w pierwszą trasę.

Ale tobie na początku wcale nie było tak łatwo znaleźć pracę jako kierowca. Pierwszy pracodawca widział cię w biurze, a nie kabinie TIR-a. Czy po tylu latach kobiety wciąż muszą walczyć ze stereotypami? Jakie uprzedzenia mają pracodawcy wobec kobiet kierowców?


Ja już nie mam z nimi do czynienia na szczęście. Sam fakt, że dostałam ofertę pracy od firmy zajmującej się transportem specjalistycznym świadczy o tym, że od początku zakładali, że będę pracować jak inni. Ale stereotypy na pewno istnieją w tych firmach, w których wcześniej nie było zatrudnionej żadnej kobiety-kierowcy. Zapewne zastanawiają się przede wszystkim, czy kobieta poradzi sobie fizycznie przy załadunkach i rozładunkach.

Jest was kobiet - w porównaniu do zastępów mężczyzn - mniej w zawodzie, czy czujesz kobiecą solidarność kobiet - innych truckerek?

Jak zaczynałam jeździć, to kobiet było naprawdę niewiele - znałam dobrze dwie inne dziewczyny i po tylu latach wciąż mamy ze sobą kontakt. Wiem, że w sieci są grupy kobiece, ale ja w nich nie uczestniczę, bo po prostu nie jestem zwierzęciem stadnym. W internecie widać, że solidarność jest, ale czy jest w realu? Nie wiem.

Ja stawiałam zawsze na jakość relacji, nie liczbę znajomości. Mam więc kilka koleżanek, które wspieram, za którymi stoję. Jedna z nich - po półtora roku stażu jako kierowca ciężarówki - w polskich eliminacjach do konkursu ekonomicznej jazdy zajęła pierwsze miejsce. W półfinale drugie. Bardzo się z jej sukcesu cieszyłam.

Czy rzeczywiście jest to praca, w której kobiety nie mają ciężej? Nie brakuje nam żadnych cech, fizyczność nas nie ogranicza?

W prowadzeniu standardowych ciężarówek kobiety są tak samo dobre jak mężczyźni, nic nie jest ich w stanie ograniczyć. W transporcie specjalistycznym ograniczenia niestety są. Ja ładuję ładunki średniej wagi i używam łańcuchów do zabezpieczania, które ważą po 15 kg - jestem więc je w stanie podnieść. Jednak jakiś czas temu ładowałam ciężki transport, do załadunku którego używa się cięższych łańcuchów. W takim przypadku dla mnie wciągnięcie po drabinie łańcucha ważącego 30 kg było problemem. W porównaniu z mężczyznami zajęło mi to o wiele więcej czasu, a później wszystko mnie bolało: ręce, kręgosłup. Jesteśmy słabsze fizycznie i to niestety stanowi nasze jedyne ograniczenie.

Podczas odbierania przez ciebie wyróżnienia Barbie Shero była z tobą rodzina - rodzice i siostra. Siostra także odpowiada za twoje kontakty z mediami - wiem, bo sama z nią korespondowałam. Widziałam, jacy byli z ciebie dumni i wzruszeni wyróżnieniem, jakie cię spotkało. Jaki stosunek mieli twoi najbliżsi do rewolucji w twoim życiu?


Na początku nie traktowali tego poważnie. Pewnie myśleli, że nigdy nie wykorzystam prawka na ciężarówki. Gdy zaczęłam jeździć, myśleli chyba, że trochę pojeżdżę i odpuszczę. Ale gdy zdali sobie sprawę, że to raczej się nie wydarzy, sami musieli stawić czoła wszystkim wyśmiewającym „córkę-tirówkę”. Z czasem stwierdzili, że bardzo dobrze, że poszłam swoją drogą. Ale bez wątpienia moja praca kosztuje ich dużo stresu.

Iwona Blecharczyk, fot.: Archiwum prywatne


Czy będziesz jeździła TIR-ami aż do emerytury?

Nie planuję jeździć do emerytury. Nie chcę przegapić życia. Jeśli chodzi o karierę, to mam poczucie, że udało mi się w tej branży osiągnąć wszystko, co chciałam. Pracuję nad alternatywnymi planami, ale dopóki nie jestem ich pewna, to nie będę o nich mówić. Mam 32 lata, powoli zaczynam myśleć o zmianie.

Skoro myślisz o odejściu od kierowania TIR-ami, to może czas na małe podsumowanie. Co ci dało te osiem lat za kółkiem wielkich samochodów?


Na pewno ta praca nauczyła mnie wytrzymałości fizycznej i ciężkiej pracy. Po ośmiu latach jeżdżenia potrafię nie spać 30 godzin i nie jest to dla mnie wyzwanie, nauczyłam się wstawać o każdej porze dnia i nocy, nawet po dwóch godzinach snu. Przede wszystkim ta praca nauczyła mnie cierpliwości - i to już w pierwszych dwóch miesiącach jeżdżenia.
Przez pierwsze trzy lata zwiedziłam dużą część Europy: od Portugalii po Norwegię. Poznałam wielu bardzo ciekawych ludzi, którzy podróżowali po całym świecie, mieli wiele doświadczeń i historii, którymi chętnie się dzielili. Byłam w niesamowitych, niedostępnych dla wielu ludzi regionach świata. W 2018 roku jeździłam na lodowych szlakach w Ameryce Północnej, 200 km od koła podbiegunowego - tylko przez dwa miesiące w roku ma do nich dostęp ograniczona liczba kierowców, która obsługuje kopalnie diamentowe. Ta praca dała też mi pewność siebie, poczucie, że wszędzie dam sobie radę, że nie mam się czego wstydzić.

Historia kobiet w tle

Nieobecne? A może zapomniane, uznane za tło dla mężczyzn, mniej ważne żony i córki wybitnych mężczyzn? Gdzie się podziały kobiety, które odcisnęły swoje piętno na historii? Ich przeszłość jest potrzebna, żeby zmieniać przyszłość.

„Nisko się kłaniam przed wszystkimi kobietami - kreatorkami, które miały odwagę przełamywać ograniczone role, które narzucało im społeczeństwo, miały odwagę opowiadać historie. Czuję, że są tu ze mną. To my wygrałyśmy tego Nobla" – powiedziała podczas swojej przemowy w tracie bankietu noblowskiego pisarka i noblistka Olga Tokarczuk. Czy te słowa sprawią, że wszystkie zapomniane, niedocenione, i te bezimienne, stojące za mężczyznami kobiety wreszcie odzyskają głos? Bo zdaje się, że dzięki temu, że świat jest dzisiaj najbardziej w swojej historii przychylny kobietom słychać nas coraz lepiej – przyszłość piszemy dobitnie, być może nie zostaniemy już pominięte, ale przeszłość.

Olga Tokarczuk - fot. Albert Zawada/Agencja Gezeta


Dużo nas kobiet w Polsce, mało w sferze publicznej

Według Spisu Statystycznego liczba kobiet w Polsce w 2017 roku wynosiła 19,833,606. W naszym kraju ponad 51 procent populacji to kobiety, a na żadnym z sześciu banknotów kobiety nie ma. Banknoty to jeden z symboli Polski. Czyżby nie było pań godnych tego zaszczytu? Maria Skłodowska-Curie była kiedyś obecna w obiegu pieniędzy - jej podobizna widniała na banknocie 20 000 zł. Padła jednak ofiarą denominacji.

Choć budowały Polskę na równi z mężczyznami, pamięć o dokonaniach Polek pozostawia wiele do życzenia. Polskie bohaterki są słabo widoczne w przestrzeni publicznej, a w zbiorowej świadomości Polaków postacie wielkich kobiet zwykle ustępują miejsca mężczyznom.


„W Warszawie zaledwie 170 spośród 5471 obiektów miejskich nosi nazwę na cześć kobiet. To niewiele ponad 3 procent” – wyliczyły członkinie Fundacji na rzecz Równości i Emancypacji STER. Sylwia Chutnik w jednym ze swoich felietonów dodaje, że „historia Warszawy to opowieść o odradzaniu się – to miasto powstałe z popiołów. W tej historii kobiety odgrywały ważną rolę, stojąc często w cieniu, jakby od zaplecza. Fundowały klasztory, budynki użyteczności publicznej, projektowały i rzeźbiły, uczyły nowe pokolenia, pisały książki, opiekowały się biednymi i chorymi. Coraz częściej mówi się o herstorii – kobiecej przeszłości. Jednak w przestrzeni publicznej nadal zbyt mało jest tego śladów”.

Pomnik Wandy Tazbir fot. Jacek Lagowski/Agencja Gazeta


Szkoła męskoosobowa

Historia w szkolnym wydaniu opowiada głównie o losach mężczyzn. W szkole dominuje historia polityczna, w której kobiety występowały, lecz bardzo długo nie były na pierwszym planie. Udowadniają to autorki „Niegodnych historii” Iwona Chmura-Rutkowska, Edyta Głowacka-Sobiech i Izabela Skórzyńska. Z ich analiz wybranych podręczników do nauki historii w Polsce jasno wynika, że w książkach do nauki kobiety odgrywają role drugoplanowe, prawie nie występują jako główne bohaterki życia publicznego, a zwykle są przedstawiane w tradycyjnych, rodzinnych i kontekstach uznawanych za kobiece.

Ulica Rutkiewicz, fot. Adam Kozak


Powrót na karty historii

Nie ustają jednak mozolne próby przywrócenia kobietom należnego im miejsca: „Kobiety niepodległości. Wspomnienia z lat 1910–1918” wydane przez Muzeum Historii Polski, komiks "Bez różnicy płci. Historia walki o prawa wyborcze kobiet" Agnieszki Grzybek i Beaty Sosnowskiej, filmy w serii "Superbohaterki z Łodzi"; inicjatywa EDYTON, czyli maraton edytowania Wikipedii poświęcony kobietom sztuki Kolektywu Kariatyda, animacje Filmowej Kroniki Kobiet dostępne na YouTubie, książka Magdy Grabowskiej "Zerwana genealogia. Działalność społeczna i polityczna kobiet po 1945 roku a współczesny ruch kobiecy". To tylko niektóre przykłady realnych inicjatyw mających na celu wydobycie z zapomnienia wyjątkowych postaci kobiecych. Dlaczego te inicjatywy są tak ważne?

Pomnik Curie fot. Agata Grzybowska/Agencja Gazeta


Kobiety inspirują

Jeżeli przybliżanie historii wyłącznie przez pryzmat męskich osiągnięć może utrwalać stereotypy i tradycyjne przekonania, to z pewnością może także utrudniać dzieciom poszukiwanie kobiecych wzorców, a w dziewczynkom budowanie wiary w siebie i przekonania, że mogą być kim chcą.

Jak podaje Fundacja Generał Elżbiety Zawadzkiej: Niepodległa Polska oprócz ojców miała tez wybitne matki, a jak mówiła generał Zawadzka jedyna kobieta wśród Cichociemnych: „Bez kobiet nie było by konspiracji”. Polek zaangażowanych w działalność niepodległościową podczas I i II Wojny Światowej było ok. 100 000. Narażały życie jako wywiadowczynie, kurierki, strzelczynie, minerki, kierowcy, łączniczki, lotniczki. Walczyły zarówno na froncie jak i w konspiracji. Nie były to wyłącznie wdowy i sanitariuszki jak lubi się kobiety pokazywać w kinie.

Bo to nie tak, że nas nie było. Bez nas nie byłoby historii, tyle, że pamięć ta obejmuje głównie mężczyzn. Kobiety robiły i robią wiele. Możliwe, że kiedyś nie mogły wszystkiego, ale dzisiaj owszem – możemy. I historia – ta przemilczana najlepiej to pokazuje – trzeba ją tylko przypomnieć i pielęgnować.

Młode, nieustępliwe, walczące z przeciwnościami losu - sportsmenki, które warto znać

Nazwiska ilu piłkarzy, koszykarz czy nawet kierowców Formuły 1 jesteście w stanie wymienić bez chwili zastanowienia? A gdybyśmy zapytali o sportsmenki? Jeśli nie przychodzi wam do głowy zbyt wiele nazwisk, nic nie szkodzi. Nigdy nie jest za późno, żeby poznać wyróżniające się atletki. Osiągają ogromne sukcesy, pokonują własne ograniczenia, bez pamięci poświęcają się treningom i rywalizacji. Większość z nich już jako małe dzieczynki postanowiło, że nie porzuci marzeń o sporcie. Dzięki temu, że wytrwały, dzisiaj święcą największe triumfy.

Dina Asher-Smith jest brytyjską sprinterką, Mistrzynią Świata z 2019 roku na 200 m, biegającą na krótkich dystansach. Śmieje się, że sprinterzy mają lepiej od długodystansowców, bo kiedy dopada ich zmęczenie jest już po biegu. A 25-letnia Dina kocha się rywalizację, choć jak mówi: - Nie jestem uzależniona od adrenaliny, ale lubię uczucie podekscytowania przed startem. Jeśli do miłości do ścigania się dodacie wyjątkowe warunki fizyczne i talent otrzymacie. najszybszą nastolatkę wszech czasów. Takim tytułem mogła się pochwalić Dina w 2015 roku.
Od tego czasu minęło kilka lat. Dina trenowała, równolegle studiując historię. Osiągała nie tylko wyniki na bieżni, ale także same piątki w indeksie.

Zanim została biegaczką Asher-Smith biegała, pływała, tańczyła, nurkowała, rzucała młotem, grała w siatkówkę i hokeja. Owszem, jako dziecko marzyła o starcie na Igrzyskach Olimpijskich, ale nie do końca wiedziała, w której konkurencji. Dina zawsze była zdeterminowana i chciała osiągać najlepsze rezultaty we wszystkim, czego się podejmowała. Mierzyła wysoko, a kiedy coś jej nie wychodziło, podwajała wysiłki i nie poddawała się. Efekt? Zeszła poniżej 11 sekund na dystansie 100 metrów już jako 19-latka. Spróbujcie przebiec ten dystans i zobaczcie, ile wam zajmie czasu.

Czy Dina Asher-Smith uważa, że pomimo dokonań sportowych jest niedoceniana? Może trochę, ale szybko dodaje, że musi przecież rywalizować z informacjami o meczach Premier League, meczach krykieta, wyścigach F1 – nie jest więc jej łatwo. - Kobiety w sporcie muszą walczyć nie tylko o medale, ale także o nagłówki w mediach - dodaje.

fot. shutterstock

Sumeyye Boyaci urodziła się w Turcji w 2003 roku z niewykształconymi ramionami i przemieszczeniem biodra. Chodziła do szkoły specjalnej, w której nauczono ją korzystania ze stóp - jako czterolatka malowała obrazy, a dwa lata później jej prace brały udział w wystawach.

W 2008 roku zaczęła trenować pływanie. Jak mówi w wywiadach, jako dziecko uznała, że skoro ryby nie mają ramion i sobie radzą w wodzie, to ona także może spróbować. Od 2012 roku trenowała już pod okiem profesjonalnej trenerki i brała udział w kolejnych imprezach sportowych (pływa stylem dowolnym, grzbietowym i motylkiem w kategorii niepełnosprawności S5), w tym w Igrzyskach Paraolimpijskich w 2016 roku w Rio de Janeiro. Na igrzyskach nie zdobyła co prawda żadnego medalu, ale wcale jej to nie zniechęciło. Na kolejnych mistrzostwach sięgnęła po brąz, złoto i srebro.

Sumeyye tłumaczy, że wszystko robi za pomocą stóp: pisze, rysuje, gotuje, szyje. - Brak rąk nie powstrzymał mnie przed niczym – zapewnia, dodając, że na takim przekonaniu buduje całe swoje życie. Turczynka podkreśla, że ludzie z niepełnosprawnościami nie różnią się niczym od innych osób. – Ciężką pracą każdy z nas może osiągnąć swoje cele. Mówi także, że nie ma może ramion, ale ma skrzydła, których nikt nie widzi. – Jednym z nich jest moja mama, a drugim pasja życia – wyjaśnia.

Amandine Henry zaczęła grać w piłkę jako pięciolatka. Nie było grup wiekowych dla tak małych dziewczynek, dlatego do czasu ukończenia 13 lat, trenowała z chłopcami. Pięć lat później grała już w zespole Olympique Lyon – najbardziej utytułowanej kobiecej drużynie we Francji. Po kilku latach grania w innych zespołach, z powrotem wróciła do Lyonu. Od 2009 roku gra również w reprezentacji Francji. Dzisiaj śmieje się, że gdyby ktoś powiedział, że mała „Didine” będzie kiedyś jej kapitanem, nigdy by w to nie uwierzyła.

O miłości do futbolu doskonale świadczy to, że jej najmilsze wspomnienie z dzieciństwa to chwila, kiedy dostała swoje pierwsze korki. Były niebieskie i dostała je na urodziny. Tak je kochała, że z nimi spała.

W ogóle nie zwracała uwagi na to, że na treningach jest jedyną dziewczynką – liczyło się tylko to, że mogła kopać piłkę. Zawsze wspierała ją rodzina, co było ważne, bo w czasach jej dzieciństwa na grę w piłkę kobiet patrzono bez zrozumienia. Pasja jednak nie pozwoliła się jej oglądać na innych.
W jednym z wywiadów zapytana, kim by była, gdyby nie została piłkarką, odpowiedziała, „byłabym. rozgoryczona”. Piłka jest dla niej wszystkim – ma ją w głowie, w sercu, bez piłki jest nieszczęśliwa. Jej rada dla dziewczynek z pasją? Wierzcie w siebie, pracujcie ciężko i nie odpuszczajcie, nie zmieniajcie marzeń, tylko świat.

fot. shutterstock

Ukraińska szablistka Olga Kharlan ma na koncie 18 medali, w tym cztery olimpijskie. Imponujący wynik. Jest przesądna – jak wielu sportowców – na zawody drużynowe zakłada zawsze czarną podkoszulkę, na starty indywidulane – białą. - Albo odwrotnie – śmieje się. Ma swoją ulubioną szablę, a przed zawodami zawsze słucha muzyki: mocnej, rytmicznej, dodającej jej energii.

Jako dziecko chciała zostać ekspedientką w sklepie spożywczym – jak jej mama. Zachowywała się jak typowy urwis z wiecznie posiniaczonymi kolanami i biegający z bandą chłopców. Później trenowała przez trzy lata taniec towarzyski – ten sport był jednak zbyt drogi dla jej rodziny – zajęcia i stroje pochłaniały zbyt wiele środków.

Szablistką została przypadkiem, „bo mama tak zdecydowała”. Jej pierwszym trenerem był przyjaciel rodziny i ojciec chrzestny Olgi. Dopiero po roku ćwiczeń dziewczynka uznała, że lubi szablę. Przez trzy lata nie osiągała żadnych znaczących rezultatów. Lubiła trenować z chłopcami – bo byli silniejsi i szybsi. Przez to o jej stylu fechtowania mówi się, że jest męski. Wreszcie zaczęła wygrywać, ale nic nie przyszło samo. Każdy medal to pot, krew i łzy, ale – jak tłumaczy Olga - dzięki temu wiadomo, że się na niego zapracowało. - Nigdy nie należy lekceważyć i nie doceniać rywala - dodaje.

fot. shutterstock

W przeciwieństwie do Olgi, która szablę pokochała z czasem, dla Anat Lelior surfowanie było miłością od pierwszego wejrzenia. Lelior na desce stanęła w swoim rodzinnym mieście - Tel Awiwie - jako pięciolatka. Jej młodsza siostra Noa także zresztą surfuje. Pierwsze spotkanie z falą nie skończyło się dobrze: dziewczynka rozcięła sobie głowę deską i musiała mieć założone szwy. Jedyne o czym myślała, chodząc z bandażem na głowie, to żeby jak najszybciej znaleźć się z powrotem na wodzie.
Rodzice nie mają z tym sportem nic wspólnego, ale rodzina Lelior mieszka pięć minut spacerem od plaży Dolphinarium. W Tel Awiwie nie ma rewelacyjnych warunków do pływania, a chętnych jest wielu, bywa więc bardzo tłoczno, co dodatkowo służy nauce pływania – bo trzeba się uczyć robić zwroty i uniki.

Jako dwunastolatka wygrała pierwsze lokalne zawody. A w 2019 roku ta uśmiechnięta blondynka z burzą blond włosów wywalczyła sobie miejsce w olimpijskiej drużynie, która miała pojechać na Letnie Igrzyska do Tokio (IO przełożono na jesień 2021 roku ). W roku olimpijskim Lelior – jak każdy Izraelczyk, który ukończył 18 lat, odbywa także służbę wojskową. Choć grafik ma napięty, daje radę i „wierzy, że wszystko jest możliwe”.

Malaika Mihambo to niemiecka skoczkini w dal o afrykańskich korzeniach (jej tata pochodzi z Zanzibaru). Trenowała balet i. dżudo. Skacze w dal 7,30 m – zmierzcie same, jaka to odległość. Nie wierzy w amulety, ani rytuały – „Wierzę w siebie – to musi mi wystarczyć” – powiedziała w wywiadzie.

Kiedy ogląda się ją podczas zawodów, widać ogromne skupienie i spokój. Słychać go także podczas wywiadów, których udziela. Uważnie słucha pytań i po chwili namysłu precyzyjnie na nie odpowiada.
Być może jej wewnętrzny spokój ma coś wspólnego w rozwojem duchowym, któremu chętnie się poddaje. Ostatnio była kilka tygodni w Indiach na obozie medytacji – wstawała o 4 rano i z przerwami medytowała po 10 godzin dziennie. Jak mówi, ten pobyt pozwolił jej do perfekcji opanować umiejętność koncentracji, wsłuchiwania się w siebie, wczuwania w ciało. Skok w dal to w końcu głównie przekraczanie własnych ograniczeń.

fot. shutterstock

Jeśli szukacie inspiracji jak nie tylko mieć kontrolę nad myślami, ale zostać swoją najlepszą przyjaciółką, przyjrzyjcie się Airine Palsyte – litewskiej skoczkini wzwyż. W 2017 roku zdobyła złoto podczas Halowych Mistrzostw Europy. Jej rekord to wysokość 2,01 m.
Airine nie chciała być lekkoatletką – pochodzi z rodziny koszykarskiej – jej tata grał zawodowo. Mama marzyła, żeby córka zajmowała się sztuką, tata w skrytości ducha liczył, że dziewczynkę jednak zainteresuje sport. I tak się stało, wybrała jednak skok wzwyż, w którym okazała się świetna, bo już jako 11-latka startowała w zawodach z dziewczynami starszymi od siebie o trzy lata i z nimi wygrywała. Kiedy zaczęła wracać z zawodów z medalami, zdała sobie sprawę, że jest dobra w swojej kategorii wiekowej i że może osiągnąć szczyt.

Palsyte mówi, że nie miała idoli - chciała być najlepszą wersją siebie samej. Marzyła o tym, żeby być mistrzynią w swojej dyscyplinie. Jest z siebie bardzo dumna, bo skoczyć ponad dwa metry to jest ogromne osiągnięcie. Ale czuje, że może w sporcie zdobyć jeszcze więcej. Przy takim nastawieniu sięganie wyżej jest przyjemnością.

PS A jeśli mówimy o tym, że informacje o kobietach w sporcie powinny trafiać do mediów, to pierwszą beneficjentką takiej zmiany myślenia powinna być młoda portugalska surferka Teresa Bonvalot. Chcielibyście się o niej czegoś dowiedzieć? Musicie znać portugalski, bo obydwa filmy, w których opowiada o sobie, są właśnie w tym języku. Nie żebyśmy narzekali, ale Google Translator z portugalskiego na angielski nie tłumaczy z sensem. Przez brak informacji o Bonvalot nie możemy o niej zbyt wiele napisać. Jest Mistrzynią Europy Juniorów w surfingu, mieszka w Portugalii, a jej idolem jest Kelly Slater. Aaaa i jeszcze z jej profilu na Instagramie można się dowiedzieć, że rodzina jest dla niej najważniejsza.

Wszystkie sportretowane sportsmenki w 2020 roku otrzymały wyróżnienie Barbie Shero. Idea Barbie Shero ma na celu wspierać dziewczynki w ich śmiałych marzeniach i celach. Projekt jest elementem przeciwdziałania zjawisku Dream Gap, czyli momentowi w dzieciństwie, w którym dziewczynki tracą przekonanie, że mogą być w przyszłości kimkolwiek chcą.